Banner gora

wtorek, 26 lutego 2013

Jak wyleczyć kaca... po Oscarach

Po raz pierwszy od kilku lat długą, oscarową galę oglądałem na żywo. Zupełnie przypadkiem trafiłem na sam jej początek, emitowany w niemieckiej Pro7 (na szczęście bez tłumaczenia, co wydało mi się przy okazji bardzo ciekawe - czy u naszego zachodniego sąsiada było to standardem?). Pierwszy kwadrans nużących grepsów Setha MacFarlane'a przyjąłem z zażenowaniem i przekonaniem, że za moment wyłączę. Ale gdy tylko ceremonia rozpoczęła się na dobre, emocje wzięły górę. 

Najbardziej cieszę się ze statuetki dla Malika Bendjelloula za "Sugar Mana", bo mocno trzymałem kciuki, mimo że dla wielu był to oczywisty faworyt w kategorii długometrażowego dokumentu. Jest w tym sporo osobistej radości - spotkałem tego człowieka jakieś dwa tygodnie temu w Polsce, w budynku Ambasady Szwecji niedaleko Łazienek, pamiętam jego życzliwość, radość i błysk w oku; niewiele później tę samą radość oglądam, gdy odbiera Oscara. Przypadek Bendjelloula jest optymistyczny także pod innym względem - "Sugar Man" to jego pełnometrażowy debiut, wynik czterech lat pracy, ale przede wszystkim - ogromnej pasji. To musi napawać nadzieją, bo brzmi niewiarygodnie - człowiek zapożyczający się u przyjaciół, aby dokończyć film, niemal bez środków do życia, odnosi tak ogromny sukces. Nie mogę doczekać się, jak potoczą się jego losy. 

Wielką radość sprawiła mi również statuetka dla Adele - mówcie co chcecie, może czujemy przesyt wobec tej dziewczyny, ale to kawał zdolnej baby, która nie rozmienia się na drobne i nie biega po tabloidach by opowiadać, jak lubi depilować nogi. Śledzę jej karierę od kiedy wydała pierwszą płytę. Poza tym jestem zauroczony jej spontanicznością i tym, co wyróżnia wielkich - normalnością. Normalnością, której brakło innej młodej babie - Jennifer Lawrence, zdaniem akademii najlepszej aktorce spośród nominowanych, za ciekawą może, ale według mnie zupełnie nie oscarową rolę w "Poradniku pozytywnego myślenia". Oczywiście, komentarze po gali rozpoczynały się od wzmianki na temat jej spektakularnego upadku w drodze na scenę, co można jako metaforę, myślę jednak, że było to zgrabnie wyreżyserowanym zabiegiem marketingowym. A ile pretensjonalności podczas podziękowań!

Zgoda - mój stosunek do Jennifer Lawrence jest efektem pominięcia przez szanowną akademię najlepszej aktorki spośród nominowanych - mowa o Emmanuelle Rivie, która - może nie wszyscy wiedzą - w dniu gali obchodziła osiemdziesiąte szóste urodziny. Jej rola w "Miłości" Hanekego jest kongenialna i na palcach jednej ręki można policzyć aktorki, które mogłyby się z nią mierzyć. Dlaczego więc nie została nagrodzona? Po pierwsze - Amerykanom ten rodzaj kina, jakim jest "Miłość" i problematyka, którą porusza, są obce; dla nich raczej zjadliwe kąski w rodzaju "Poradnika pozytywnego myślenia" niż metafizyczne mierzenie się z problemem śmierci. Po drugie - nagrodzenie Rivy byłoby chyba przyznaniem, że potężne Hollywood nie jest w stanie stworzyć tak potężnego aktorstwa - a przecież trzeba promować swoich. Decyzja akademii to potwierdzenie, że nominowanie filmu Hanekego we wszystkich kategoriach poza filmem obcojęzycznym było czystą kurtuazją. Nie wypadało inaczej, nagrodzić natomiast nie można jej było, bo okazałoby się, że europejskie kino, a szerzej - kino poza USA - jest ciekawsze, lepiej zrobione, istotniejsze, że jest sztuką, a nie tylko produkcją wielkich studiów filmowych. Zwyciężyło megalomańskie zaklinanie rzeczywistości. McDonald's też twierdzi, że przygotowuje świeżutkie, zdrowe jedzenie.

Niech o upadku rangi Oscarów, który symbolicznie i dosłownie przedstawiła Jennifer Lawrence jest fakt, że faworytem tegorocznej gali było "Życie Pi". Proponuję stworzyć osobną kategorię, w której można nagradzać takie kino: "Ckliwe familijne opowiastki o ludziach z dziwnym akcentem i zwierzętami w 3D, które nagradzamy, gdyż Chińczycy trzymają w bankach nasze amerykańskie obligacje, a bez wielkiej kasy nie zrobimy kolejnego trójwymiarowego fiku-miku". Film przesycony banalnymi recepturami na życie i pseudo-filozofią w stylu Paula Coelho, która wywołała mój wybuch śmiechu (jest taka scena: Pi na łódce przeżywa z tygrysem kolejną burzę, po której chwali Boga, że ten istnieje - kolejne dziesięć minut wylewałem łzy i powstrzymywałem kolejne parsknięcia, niemal leżąc między rzędami. 

Śmiech jest w ogóle dobrym lekiem na wiele życiowych przypadłości. Także oscarowego kaca. Mimo wszystko - brawo "Sugar Man"!


4 komentarze:

  1. Cóż za atak na tę wstrętną Amerykę :) Z jednej strony to rozumiem, ponieważ sama nigdy nie byłam fanką tandetnego blichtru USA, ale myślę, że Twój zawód spowodowany nieprzyznaniem Rivie Oscara, sprawił, że umknął Ci pewien dość oczywisty fakt. Nagrody Akademii Filmowej mają i zawsze miały na celu w pierwszej kolejności docenianie wielkich hollywoodzkich produkcji. Nawet jeśli czasem do grona zwycięzców są zapraszani "obcy", chociażby krytykowani przez Ciebie Azjaci, to wyłącznie z filmami, które opowiadają jakąś wersję American dream - tak jak to było w przypadku Slumdog. To jednak wcale nie znaczy, że filmy czy też aktorzy uhonorowani Oscarami, są rzeczywiści wyznacznikiem jakości kina amerykańskiego. Hollywood to tylko (i aż, oczywiście) jedno podwórko w gigantycznym świecie kinematografii amerykańskiej. Oscary trudno traktować poważnie, ale to jeszcze nie powód, żeby nie doceniać całego rynku. Pomyśl chociażby o Sundance. Wiem, telewizje nie zabijają się o transmisję wręczania nagród z tego festiwalu, ale to nie znaczy, że nie jest on jednym z najbardziej prestiżowych na świecie. A amerykańskie kino, które jest tam prezentowane ma się całkiem dobrze i posługuje się językiem bliskim Europejczykom wychowanym na ambitnych filmach. Rozumiem, że po oscarowym weekendzie właśnie na tych nagrodach teraz się skupiamy, ale myślę, że nie ma sensu stawiać krzyżyka na pozostałych dokonaniach twórców amerykańskich i na gustach publiczności. IMHO.

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie ma - i od początku nie było - co ukrywać: to gala amerykańska, która skupia się przede wszystkim na swojej, rodzimej, amerykańskiej kinematografii - trochę w myśl zaprogramowanej idei: to, co nasze-amerykańskie, i tak czy siak najlepsze. Stąd przykrywka w postaci kategorii: najlepszy film nieanglojęzyczny (czyt. inny, nie-amerykański, ew. nie-brytyjski, film wymykający się z ram, do których jesteśmy przez Hollywood przyzwyczajeni). "Miłość" ze starego kontynentu, choć niedzielny wieczór zakończyła tylko jedynym wyjściem Hanekego na scenę hollywoodzkiego teatru, i tak w moim odczuciu jest zwycięzcą samym w sobie. Film ten nie potrzebował i nie potrzebuje Oscarów! Myślę, że ten, kto zetknął się z nim sam na sam w kinie, z Schubertem, z Emmanuelle Rivą, z przeszywającą prawdą i z ciszą przy napisach końcowych, być może wie lub przynajmniej domyśla się, co mam na myśli. JL, czyli Jennifer ale nie-Lopez i jej statuetka to pomyłka... A prowadzący już dostał zasłużony opierdziel. ;-)

    OdpowiedzUsuń
  3. Troszkę się pogubiłem. Riva jest "kongenialna" względem kogo/czego? Ze zdania wynikałoby, że chodzi o Lawrence. Dalej pojechałeś kliszami troszeczkę. Jeśli już o Oscarach mówimy, to przypominają mi się "Zwyczajni ludzie" (poświęceni właśnie tematyce godzenia się ze śmiercią), czy "Sprawa Kramerów". No ale biedni ci Amerykanie, co to w życiu na oczy nie wiedzieli kina psychologicznego. I potężne Hollywood, które musi się posiłkować Europejkami jak Meryl Streep czy Ellen Burstyn.

    OdpowiedzUsuń
  4. biedni ci amerykanie - muszą posilkowac się tak NIEPOWTARZALNYMI europejskimi produkcjami jak "Nietykalni" i robić ich remake, żeby biedni ci amerykanie przypadkiem nie zmeczyli się czytając ang-napisy.

    OdpowiedzUsuń