Banner gora

wtorek, 30 grudnia 2014

O hiperboli, memoidyzacji i mowie nienawiści

"Jak ktoś lubi się przytulać do żony w gumowym kombinezonie i czepku na głowie, to jest to jego wybór. Guma jest najlepsza do żucia, nie do ubierania się" - powiedział dziś w jednej z rozgłośni radiowych prawicowy publicysta Tomasz Terlikowski. Internet rży. 

"Terlikowski żuje kondomy???", "Szkoda, że jego ojciec gumę tylko żuł, a nie nosił", "Po co piszecie o tym zombie?" - to jedne z komentarzy pod postem gazeta.pl, która dziś umieściła cytat wraz z wielkim zdjęciem publicysty na swojej facebookowej ścianie. A ponieważ, zgodnie z algorytmami facebooka, post ten występuje (w moim przypadku) w kontekście  artykułów podsumowujących 2014 rok, więc pomyślałem, że to jest pewnego rodzaju podsumowanie.

Z Tomaszem P. Terlikowskim w wielu kwestiach się nie zgadzam. Nie ma teraz miejsca ani czasu, by skrupulatnie to wyliczać. Uważam, że forma jego publicystyki jest bardzo często zbyt ostra i daleko mu (mówiąc łagodnie) do delikatności redaktorów "Tygodnika Powszechnego", którzy - jeśli idzie o sprawy wiary - bronią tych samych fundamentalnych wartości - ale w inny sposób.

Zupełnie jednak nie rozumiem, dlaczego tak wiele osób kpi dziś ze słów, które padły. Inaczej - rozumiem, że ci, co kpią, nie bardzo rozumieją, że na potrzeby argumentacji redaktor Terlikowski użył - moim zdaniem zresztą całkiem udanie - hiperboli (zwanej też wyolbrzymieniem) i wykorzystał wieloznaczność słowa "guma". Koniec - kropka. Dla mnie przekaz jest jasny  i nie wiem, z czego się śmiać.

Tym bardziej nie ma powodów do śmiechu, że forma memu, jaki przygotowała gazeta.pl, jak widać po pojawiających się komentarzach, skłania do mowy nienawiści, a portal na swojej stronie na facebooku na nią przyzwala, bo to się świetnie sprzedaje i nabija klikalność: wielkie zdjęcie Terlikowskiego i wyłuszczony cytat. Czemu ma to więcej służyć? Co wnosi do publicznej dyskusji?

Ta historia smuci raczej niż śmieszy dlatego też, że pokazuje, iż po 25 latach hucznie obchodzonej wolności nadal społeczeństwo nie dojrzało do dyskusji na pewnym poziomie. A ten poziom to właśnie istota demokracji, jeśli nie ma być ona rządami rechoczącego motłochu.

Rola mediów w jakości demokracji jest ogromna - szkoda tylko, że czasem tak nieudolnie i amatorsko odgrywana.





sobota, 27 grudnia 2014

Efekt Lisowskiej

Internet zalała fala hejtu w związku z reklamą, w której wzięła udział młoda piosenkarka, Ewelina Lisowska. Czy ten przypadek zmieni coś w naszym - i reklamodawców - myśleniu o celebrytach?

Przeróbka piosenki zachwalająca niskie ceny jednej z sieci marketów agd/rtv wielokrotnie powtarzana w telewizji i radiu (także publicznym - wyjątkiem jest Dwójka), kilka razy na godzinę, po dwa czy cztery razy w bloku reklamowym (wersja dłuższa i krótsza na koniec bloku) przyniosła chyba odwrotny efekt od zamierzonego. Na młodą piosenkarkę posypały się gromy ze strony internautów: że się sprzedała, że nie jest oryginalna; krytyka dosięgnęła także sieć sklepów, która głównie była dotąd znana z rozebranej Dody w innej serii reklam.

Internet kipi, śmieje się, rży wręcz, ale teraz już, zmęczony wpadającą w ucho melodią, przeklina i młodą celebrytkę, i wspomnianą sieć sklepów. Co takiego stało się, że w tym konkretnym przypadku kampania oparta na znanej, śpiewającej buzi, okazała się katastrofą?


Na początku kampanii łatwa wpadająca w ucho melodyjka, mimo banalnego tekściku, nie była czymś irytującym, jak to czasami się zdarza w przypadku wielu innych reklam, gdy od pierwszego momentu czujesz się traktowany jak idiota, którym niewątpliwie jest szanowny copywriter. Przyznam, że nawet zdarzyło mi się podśpiewywać do niej w samochodzie - do czasu!

Mamy niezbity dowód, że - przeciwnie niż w powiedzeniu Goebellsa o kłamstwie, które powtórzone tysiąc razy staje się prawdą - w reklamie nachalna, agresywna kampania może zniszczyć opinię o marce. Polskie agencje reklamowe dopiero uczą się, że w tej branży również ważny jest umiar, którego bardzo brakuje. I tak jak zmieniają się (powoli) główne ulice wielu miast, z których znikają nawtykane bylejakie reklamowe banery i szyldy, tak samo zmieniają się gusta nawet tych najbardziej przeciętnych odbiorców, do których przecież kierowane są tego typu slogany. Okazuje się, że przeciętny odbiorca reklam też ma swoją wrażliwość i próg bólu. A jego przekroczenie może być bolesne również dla reklamującej się firmy.


Trudno winić za udział w reklamie piosenkarkę-celebrytkę, choć stroi w niej głupie minki i odgrywa rolę słodkiej idiotki. Przyzwyczaili nas już do tego i piosenkarze, i aktoreczki, i wszelkiej maści telewizyjni przebierańcy. Co najmniej kilka osób doczekało się krytyki - wspomnijmy tylko Katarzynę Skrzynecką, zwaną "królową pasztetów".

Ale chyba coś jednak się zmienia. Ostatnio jechałem autobusem (w stołecznych środkach transportu na ekranach  LCD także wyświetlają się reklamy) i ze zdumieniem zauważyłem, że jakąś stronę internetową do nauki angielskiego reklamuje Michał Szpak i jakaś inna celebrytka, tak już mało istotna, że nawet niebywająca na portalach plotkarskich, które na które czasem z ciekawością badacza zaglądam. Efekt był kuriozalny, a reakcje pasażerów - bezcenne.

Czy kończy się era celebrytów, którzy z każdego billboardu nam coś "polecają"? Schemat się wyczerpuje. Szynka, obok której stoi roznegliżowana uczestniczka talent show, a obok napisane jest niby-odręcznie "POLECAM" nie sprawia, że wędlina staje się lepsza. I chyba coraz lepiej zdajemy sobie z tego sprawę.

A na koniec - do przemyślenia - jak mądrym posunięciem może być zaangażowanie aktora do reklamy - liczy się cel. Ukłony dla Bartka Topy.