Banner gora

czwartek, 19 stycznia 2017

Cyfryzacja po polsku, czyli wyrabiam dowód

Elektroniczna Platforma Usług Administracji Publicznej jest świetnym pomysłem i z pewnością znacząco ułatwia załatwianie wielu spraw. Diabeł jednak jak zawsze tkwi w szczegółach.


Wkrótce minie dekada, odkąd jestem pełnoletni. Upływ czasu w tym przypadku wiąże się także z wymianą dowodu osobistego. Nowy można od pewnego czasu wyrobić przez internet, co jest dużym uproszczeniem. Wygląda to tak: zakłada się konto na stronie profilu zaufanego: https://pz.gov.pl, potwierdza tożsamość poprzez system transakcyjny banku (obecnie dostępne są serwisy banków: PKO BP, Inteligo, ING i Millenium), a następnie przechodzi do serwisu ePUAP i uzupełnia wniosek. 

logo ePUAP 2
logo serwisu ePUAP 2
ePUAP to infrastruktura dość droga. Jak podaje Wikipedia, do marca 2014 roku budowa i utrzymanie sieci teleinformatycznej kosztowało 98,4 mln zł. Ze stworzeniem systemu wiąże się również sprawa tzw. "infoafery", o której szerzej można poczytać na przykład tutaj



Samo wypełnienie wniosku nie jest trudne. Należy podać kilka danych, wybrać urząd, w którym chce się odebrać dokument (to też duże uproszczenie - nie trzeba już jeździć do urzędu w miejscu zameldowania!), dołączyć odpowiednie zdjęcie (bardzo podobne, choć nie identyczne jak to do paszportu). Całość zatwierdza się Podpisem Zaufanym lub autoryzuje kodem, który zostaje wysłany na nasz telefon komórkowy. 

Niestety, system posiada pewne wady. Mianowicie, na co zwraca uwagę wielu użytkowników, często się zawiesza. Sam próbowałem kilka razy złożyć wniosek i potwierdzić swoją tożsamość (za każdym razem w oknie transakcyjnym banku pojawiała się informacja, że nie ma wystarczających danych, aby to zrobić). Udało mi się to za piątym bądź szóstym razem, niemal w chwili, gdy chciałem już zrezygnować. Wyglądało na to, że z powodu bliskiego końca ważności mojego dowodu bank nie zgadza się potwierdzić mojej tożsamości przy zatwierdzeniu wniosku o nowy dokument... absurd! Na szczęście okazało się to tylko jakimś błędem, który wyeliminowano z systemu. Ale domyślam się, że część użytkowników rezygnuje przy pierwszym bądź drugim niepowodzeniu i zniechęca się do e-administracji. 

Następnego dnia zadzwoniła do mnie miła pani i poinformowała, że wniosek został złożony. Zapytała, gdzie chcę odebrać dowód. Wybrałem konkretny urząd w Warszawie. Kolejnego dnia otrzymałem potwierdzenie - wszystko elektronicznie na skrzynkę ePUAP2. 

Dowód osobisty był gotowy do odbioru po niecałym tygodniu (bardzo szybko!). Poszedłem po niego dziś rano. Miły (będę to słowo uporczywie podkreślał by zaznaczyć, że wiele się w urzędach zmieniło - urzędnicy potrafią być mili!) pan w okienku najpierw poprosił mnie o wypełnienie oświadczenia, że pod groźbą kary więzienia świadczę, iż dane podane w elektronicznym wniosku są zgodne z rzeczywistością. Widać mój analogowy bazgrół okazał się ważniejszy niż elektroniczne potwierdzenie, którego dokonałem wcześniej. Podpisałem.
Uprzejmy pan urzędnik poszedł po mój nowy dowód. Przyniósł go razem z kopertą wypełnioną dokumentacją. Zauważyłem... wszystkie elektroniczne wnioski, potwierdzenia wysłania, dostarczenia etc. wydrukowane na osobnych kartkach. Spięte razem. Całkiem porządny plik dokumentów. Myślę, że to o kilka kartek więcej, niż gdybym złożył wniosek w sposób tradycyjny. 

Zacząłem się zastanawiać: jak to jest? Czy cyfryzacja ma być oszczędnością czasu, ale papieru już nie? Skąd ten brak ekologicznego myślenia? Pewnym tropem jest uwaga mojej znajomej, że być może ten konkretny urząd nie wdrożył jeszcze elektronicznego obiegu dokumentów; podobno niektóre instytucje się do tego nie kwapią. Ale czy w takim razie cyfryzacja na pół gwizdka ma sens? Oczywiście, nie wszystko (i chyba na całe szczęście) da się przenieść do świata wirtualnego, ale... gdyby chcieć drukować to, co integralnie należy do sieci, to lasów nie starczy!
Tak więc historia z nowym dowodem osobistym udowodniła, że w sprawie cyfryzacji mamy jeszcze sporo do zrobienia. Podobno w krajach skandynawskich dokument tożsamości wysyłają pocztą. 

Tak czy siak, nie drukujcie tego posta. Dbajcie o środowisko. 

wtorek, 17 stycznia 2017

Czy muzyk w orkiestrze jest artystą?

Powyższe pytanie choćby z perspektywy zdroworozsądkowej wydaje się retoryczne. Ale w ubiegłym tygodniu „Rzeczpospolita” doniosła o orzeczeniu Sądu Najwyższego, według którego „pojedynczy członek orkiestry nie tworzy dzieła, bo ma mały wpływ na ostateczny efekt koncertu”. Dlatego nie należy z nim zawierać umowy o dzieło, ale umowę zlecenie, traktując jego pracę jako usługę.


Sprawą zajęliśmy się dziś w audycji "Wybieram Dwójkę". A dotyczy ona – jak czytamy w dzienniku - artystki, która wzięła udział w koncercie organizowanym przez Zamek Książąt Pomorskich w 2009 roku. Cztery lata później Zakład Ubezpieczeń Społecznych po kontroli instytucji zakwestionował łącznie około 100 umów zawartych z artystami występującymi podczas koncertu. Zamek odwołał się od decyzji ZUS, jednak zarówno szczeciński Sąd Okręgowy jak i Apelacyjny uznały, że w tym przypadku powinny zostać podpisane umowy o świadczenie usług i odprowadzone od nich składki za ubezpieczenie społeczne – informuje "RP".
W ubiegłą środę przychylił się do tego Sąd Najwyższy. Jak czytamy w gazecie, w ustnym uzasadnieniu stwierdził, że umowa przewidywała udział w próbach i koncercie, a nie wykonanie określonego dzieła, artystka nie wykonywała żadnej partii solowej i była całkowicie podporządkowana dyrygentowi. Ponadto w umowie nie znalazła się klauzula przeniesienia praw autorskich do dzieła na organizatora koncertu.

Brak elementarnej wiedzy muzycznej

- Sprawa budzi niepokój - przyznaje w Dwójce Andrzej Kosendiak - dyrektor Narodowego Forum Muzyki, a zarazem przewodniczący zarządu Zrzeszenia Filharmonii Polskich. – Zgoda, że można było te umowy sformułować inaczej. My [w Narodowym Forum Muzyki – przyp.red.] zwykle podpisując umowy z artystami, odwołujemy się do ustawy o prawie autorskim i prawach pokrewnych, i płacimy za prawa wykonawcze. Gdyby umowy były w ten sposób sformułowane, pewnie nie byłoby problemu. Bardzo niepokoi natomiast argumentacja. Sąd w uzasadnieniu dokonał analizy dotyczącej samej istoty muzyki i jej wykonania, mimo że – jak sądzę – nie ma do tego kompetencji.

Wtóruje mu Jan Popis, przewodniczący Zarządu Głównego Stowarzyszenia Polskich Artystów Muzyków. Twierdzi, że jeśli dyskutuje się na temat wykonania utworu muzycznego i tego, czy zawiera ono cechy twórczości, to jest to na nowo rozpoczęcie sporu, który trwa od setek lat. – Już dawno skodyfikowano, że utwór muzyczny składa się z trzech elementów: kompozytora, wykonawcy i odbiorcy. Zaskakuje nas, działających w branży, że osoby orzekające nie mają tej elementarnej wiedzy. Ustawa o prawie autorskim z 1994 roku w paragrafie 85. jasno definiuje, jakie prawa z tytułu działalności artystycznej przysługują artystom-wykonawcom. Oni są współtwórcami i kreatorami dzieła – dodaje Jan Popis i przytacza przykład tournée Krystiana Zimermana i jego orkiestry. – Podczas koncertów na całym świecie wykonywali oba Koncerty Chopina. Dwa te same utwory wykonywane kilkadziesiąt razy. Zaangażowanie, a przede wszystkim kreacja artystów-muzyków będącymi członkami zespołu za każdym razem była indywidualna, niepowtarzalna i twórcza.

Kluczowe zapisy w umowach i zmiany w prawie

Szymon Wójciński – radca prawny, a zarazem muzyk zwraca uwagę na to, żeby właśnie pod tym kątem formułować umowy dotyczące artystycznych wykonań.
- W umowach z poszczególnymi muzykami warto zaznaczyć, że chodzi np. o partię trąbki czy pierwszych skrzypiec, że nie jest to umowa o odbycie próby i stawienie się w dniu koncertu, tylko że finalnym efektem ma być koncert, czyli wydarzenie niepowtarzalne, które ma indywidualne cechy i określony program.
Pozostaje kwestia, czy w związku z orzeczeniem Sądu Najwyższego ZUS nie będzie chciał podważać nawet tak drobiazgowo sformułowanych umów z artystami-wykonawcami w kolejnych postępowaniach sądowych. Zdaniem Szymona Wójcińskiego - jeśli do takich postępowań dojdzie, instytucje kultury powinny składać wnioski o dowód z opinii biegłego. Biegły-muzykolog mógłby dowieść przed sądem, że publiczne wykonanie utworu muzycznego jest twórczością. W ten sposób ewentualne kolejne wyroki sądów mogłyby zapadać na korzyść instytucji kultury.

Andrzej Kosendiak twierdzi jednak, że konieczne są zmiany w prawie.  
- Ustawa o prawie autorskim mówi o utworze artystycznym, natomiast przed sądem rozpatrywana była umowa o dzieło. W definicji dzieła utwór artystyczny nie do końca się mieści. Rozwiązaniem byłoby ujęcie w definicji dzieła, że jest nim również każde wykonanie lub współwykonanie utworu artystycznego. Tak, by nikt nie miał wątpliwości, że wykonanie utworu muzycznego jest działalnością twórczą, jest dziełem i można z artystami podpisywać umowy o dzieło.
Jan Popis dodaje, że problem formalnoprawnego kwalifikowania artystycznych wykonań występuje nie tylko w Polsce i prowadzi czasem do kuriozalnych wyników. – Chodzi o Koncert fortepianowy Ravela na lewą rękę. Pewien rosyjski księgowy, weryfikujący umowę, zakwestionował zasadność wypłacenia artyście pełnego honorarium, ponieważ grał podczas koncertu tylko jedną ręką. Ten przykład jest adekwatny do sytuacji, którą – jak dotąd – znamy z relacji medialnych. Stowarzyszenie Polskich Artystów Muzyków z niepokojem przyjmuje takie wiadomości. Czekamy na oficjalne orzeczenie sądu, nie pozostaniemy obojętni – zapowiada Jan Popis.
Zarówno rzecznik Sądu Najwyższego, jak i rzecznik ZUS zapowiedzieli, że sprawę skomentują dopiero, gdy zostanie opublikowane pełne orzeczenie sądu.

Wtedy z pewnością powrócimy do tematu w radiowej Dwójce. 


(tekst powstał na podstawie materiału mojego autorstwa, wyemitowanego w Programie II Polskiego Radia 17 stycznia 2017 r.)

poniedziałek, 16 stycznia 2017

Blue Monday 2017

Niejaki Cliff Arnall w 2004 roku - korzystając z nonsensownego wzoru - wyznaczył najbardziej depresyjny dzień roku. Jak słusznie napisał jeden z internautów, przynajmniej dziś nikt nie musi tłumaczyć się z nastroju

Rzeczywiście, aura za oknem zrobiła się prawdziwie zimowa. Dzień niby coraz dłuższy, ale wciąż stanowczo zbyt dużo ciemności. Zdążyliśmy już zapomnieć (?) o świętach i nocy sylwestrowej (inna sprawa, że niektórzy w ogóle nie byli w stanie jej zapamiętać - co tylko świadczy o tym, że zabawa była iście szampańska!).Wielu już porzuciło noworoczne postanowienia. Część - do nich należę - rozpoczęła 2017 rozstaniem... na szczęście - tylko z dość dużą sumą pieniędzy - mam na myśli nieszczęsne OC/AC - ceny od kilku miesięcy rosną w zastraszającym tempie.  Niewielkim pocieszeniem jest to, że pojawiają się nowe pomysły na zmniejszenie cen ubezpieczeń komunikacyjnych - nic nie wskazuje na to, by ceny były niższe, chodzi raczej o to, by zmniejszyć dynamikę ich wzrostu. Ja zapłaciłem jakieś 200 zł więcej niż rok temu, mimo że 2016 był dla mnie rokiem bezszkodowym. Bądźmy optymistami - mogło być znacznie gorzej. 
To tylko kilka powodów, by smucić się w drugiej połowie stycznia. Nic więc dziwnego, że Cliff Arnall wpadł na pomysł stworzenia teorii Blue Monday

Agencja reklamowa i niewiarygodne badania

Jak opisał w "The Guardian" Ben Goldacre, za pomysłem miała stać agencja reklamowa Porter Novelli, która próbowała przekonać naukowców z wielu uniwersytetów, by zgodzili się użyczyć swoich nazwisk w artykule o Blue Monday. Cliff Arnall zaś był - owszem - pracownikiem jednej z uczelni (Cardiff University), ale nie brał udziału w żadnym przedsięwzięciu naukowym i zakończył współpracę z jednostką kilka miesięcy przed opublikowaniem swoich "badań". 
Dlaczego, nawet jeśli nie ma żadnych podstaw do mówienia o Blue Monday, należało wymyślić taki dzień? To pytanie do speców od marketingu, który coraz bardziej koncentruje się nie na racjonalnych decyzjach konsumentów, ale na ich emocjach. Umiejętnie je wywołuje, ułatwia tworzenie nieuświadomionych skojarzeń z wybranymi produktami lub typami produktów i w efekcie sprawia, że klienci wykonują z góry założoną czynność. Dlaczego akurat w drugiej połowie stycznia? Nie znam dokładnych badań na ten temat, ale z tego, co mówi wielu ludzi zajmujących się szeroko rozumianym handlem, to martwy okres, i to mimo trwających wyprzedaży. To byłoby zresztą całkiem naturalne zachowanie: po dokonaniu świątecznych wydatków wielu z nas jest "na minusie", a rozpoczynając kolejny rok mamy perspektywę najbliższych 12 miesięcy, wakacji, które chcielibyśmy spędzić w jakimś ciekawym miejscu, kolejnych wydatków, które być może przed nami. Stąd - patrząc racjonalnie - pewna zachowawczość. Dlatego marketing musi uruchomić emocje. Skoro właśnie dziś wypada najbardziej depresyjny dzień roku, to, droga klientko/drogi kliencie - musisz jakoś przełamać swój smutek (dodajmy w didaskaliach: smutek stworzony przez speców od marketingu). Włączysz ulubioną płytę? Sięgniesz po książkę? Nie żartuj! Podczas Blue Monday trzeba pozwolić sobie na więcej. I właśnie to więcej to będzie: kolacja w restauracji, nowy ciuch lub gadżet, wizyta w kinie czy jakakolwiek inna rozrywka. Ważne, byś wydał dziś więcej niż zazwyczaj, zrobił coś szczególnego. Zgoda, może wydasz 20 zł i nie będzie to olbrzymia kwota, ale pomnożona przez liczbę osób, które odczują podobnie... 
Oczywiście, to tylko moje przypuszczenia. Myślę jednak, że na tym polega cała tajemnica tego dziwnego pojęcia, z którym mierzymy się od kilkunastu lat. Co ciekawe, pojęcia kolportowanego przez media, czy... blogi - powyżej najlepszy przykład!

Toni Erdmann i umowy o dzieło

Zrobiło się ekonomicznie i marketingowo, jednak wcale nie siadłem do komputera, by przelewać na klawiaturę żale dotyczące cen polis czy analizować sztuczki branży reklamowej. Przeciwnie - skierowała mnie tu myśl, by wszystkiemu zadać kłam. Przeciwstawić się tej idei, że istnieje najgorszy dzień roku i wypada on właśnie dziś. 
Oto dowody: 
po pierwsze, wstałem - wyspany - tuż po piątej. Dla wielu to stanowczo za wcześnie, dla przyzwyczajonych do porannych pasm w mediach - późno (podczas tygodnia poranków budzę się o 3:30). Dzisiejsza noc była eksperymentem - telefon pozostał w drugim pokoju. Całkowicie wyłączony - dotąd zwykle ładował się pod łóżkiem i miałem go na wyciągnięcie ręki. Zdarzało mi się w nocy sprawdzać pocztę, Facebooka, Twittera... Postanowiłem z tym skończyć i - może trudno w to uwierzyć - różnica jest ogromna! A przede wszystkim, ku swojemu przerażeniu, odkryłem, że jestem uzależniony od telefonu. A więc dziś pierwszy krok do wolności. 
Po drugie, dość szybko doprowadziłem się do porządku i tuż po 6:00 byłem gotowy do pracy. Jej zasadniczą część udało mi się wykonać do 9:00. Szybko, przy maksymalnej koncentracji. A to ogromna satysfakcja, gdy dzień dopiero się rozpoczyna, a najważniejsze sprawy ma się pozałatwiane.
Po trzecie, widziałem dziś (wreszcie!) film Toni Erdmann w reżyserii Maren Ade, czyli obraz obsypany m.in. Europejskimi Nagrodami Filmowymi (najlepszy film, najlepsza aktorka, najlepszy aktor, najlepszy reżyser i najlepszy scenariusz). Ines to nowoczesna kobieta, robiąca międzynarodową karierę w firmie konsultingowej. Mieszka w Bukareszcie, ale marzy o awansie i przeprowadzce na drugi koniec świata. Winfred, jej ojciec, to lekkoduch, emerytowany nauczyciel gry na fortepianie. Od pierwszej sceny widać, jaki z niego dowcipniś. Jego relacje z córką są dość napięte (Ines przyjeżdża zresztą do Niemiec nie uprzedziwszy swojego ojca). Nie będzie łatwiej, gdy pewnego razu Winfred postanowi złożyć jej nieoczekiwaną wizytę i naruszyć fundamenty korporacyjnego świata. 
Pewnie będę miał jeszcze okazję wrócić do tego filmu i poświęcić mu osobną notkę (z pewnością na to zasługuje), gdy będzie wchodził na ekrany (27 stycznia). To ciekawa krytyka współczesności i opowieść o transformacji, o krajach drugiej kategorii, o których kondycji decydują wielkie korporacje. Co ważne, historia została poprowadzona poprzez relację ojca i córki, jego nieprzystosowania do świata (a może świadomej zabawy z konwencjami?) i jej korporacyjny porządek, poprzez który przeziera mierność i bylejakość życia (maskowana dobrym makijażem i markowym ubraniem, które jest biznesowym uniformem). 
Po czwarte, zajmuję się dziś i jutro bardzo istotnym tematem. Więcej o nim we wtorkowej audycji "Wybieram Dwójkę", ale teraz w skrócie: Sąd Najwyższy wydał orzeczenie w związku ze skargą kasacyjną Zamku Książąt Pomorskich. Chodziło o proces pomiędzy instytucją a Zakładem Ubezpieczeń Społecznych, który w 2013 roku skontrolował umowy zawarte w 2009 roku. Dotyczyły koncertu, podczas którego występowała orkiestra. Jak czytamy na stronach Rzeczypospolitej, Sąd zakwestionował zasadność stosowania umów o dzieło, bo... artyści w orkiestrze podlegali dyrygentowi, nie była im powierzona partia solowa, więc ich wkład był niewielki. Z tego powodu powinny być z nimi zawierane umowy-zlecenie i odprowadzane składki na ubezpieczenie społeczne. Sprawa ta wzbudziła ogromne emocje w środowisku muzycznym. Może się bowiem okazać, że setki tysięcy umów z artystami zostanie teraz zakwestionowanych. Komentarze jutro po 16:00 na antenie Dwójki

Podsumowując - mój tegoroczny Blue Monday był całkiem udanym dniem, wbrew założeniu pana Arnalla. I takiego poniedziałku również Wam życzę!
A to jeszcze nie koniec - przede mną Ja, Olga Hepnarova, w roli tytułowej - Michalina Olszańska. 


sobota, 14 stycznia 2017

"Ostatnie tango", "Sztuka kochania" i "Mr. Gaga", czyli filmowy tydzień

Przyzwyczajony do szybkiego tempa i pracy często na granicy możliwości, wprawiony w przesiadywanie w radiu od świtu do zmierzchu, źle znoszę wolniejsze przebiegi, czyli tygodnie, gdy akurat nie mam ani poranków, ani wiadomości, ani nagrań czy audycji na żywo, a jedynie jakieś drobiazgi, z którymi szybko udaje się uporać.

Gdy takie okresy się zdarzają, na początku regeneruję siły i snuję się po domu, nie bardzo wiedząc, co ze sobą zrobić, ale dość szybko przechodzę do nadrabiania zaległości i oglądania na zapas. Doświadczenie dziennikarza, który zajmuje się kulturą różni się od tego, które mają odbiorcy literatury czy filmu. Rytm naszej pracy wyznaczają pokazy prasowe czy terminy, gdy książka jest już ukończona i czeka na druk, a my - dzięki uprzejmości wydawców - możemy się zapoznać z jej wydrukiem (tzw. szczotka, czyli zbindowane kartki A4; powoli coraz rzadziej) lub wersją elektroniczną (coraz częściej).

A więc - w czasie, gdy radio potrzebuje mnie nieco mniej, następuje czas ładowania baterii i kumulowania kulturalnych wrażeń.

Kończący się tydzień był bardzo owocny jeśli idzie o film. Z radością obejrzałem kilka obrazów, które ukażą się dopiero za jakiś czas. Mianowicie:

"Ostatnie tango", reż. German Kral
"Ostatnie tango", mat. prasowe

Ostatnie tango (Un tango más) - reż. German Kral - film dokumentalny o najsłynniejszej parze w historii tanga, czyli o Marii Nieves i Juanie Carlosie Copesie. Podróż do współczesnego Buenos Aires, oglądanego oczyma głównie 80-letniej tancerki, która odwiedza dawne milongi (czyli miejsca, gdzie tańczyło się tango, dziś to opustoszałe hale z obdrapanymi ścianami lub zadaszone przestrzenie służące do jazdy na rolkach). Maria opowiada o trudnym, biednym dzieciństwie, codziennej beznadziei, od której wyrwać mogło - na chwilę - tango, o rodzącej się miłości do Juana Carlosa i o tym, że taniec stał się w pewnym momencie - tylko i aż - językiem wyrażającym to uczucie. Juan Carlos zaś po latach opowiada o Marii jako niezwykle uzdolnionej tancerce, Stradivariusie, który trafił do jego rąk. Historia tętniąca obrazami, muzyką w wykonaniu m.in. Sexteto Mayor, zyskująca wiele dzięki rekonstrukcjom w wykonaniu współczesnych tancerzy i choreografów. 
Premiera 17 lutego. 

"Sztuka kochania. Historia Michaliny Wisłockiej", reż. Maria Sadowska
"Sztuka kochania. Historia Michaliny Wisłockiej", mat. prasowe


Sztuka kochania. Historia Michaliny Wisłockiej - reż. Maria Sadowska - kolejna biograficzna produkcja twórców Bogów. Tym razem bohaterką jest lekarka, ginekolog, cytolog i seksuolog (lub - jeśli ktoś woli: ginekolożka, cytolożka i seksuolożka), znana jako autorka poradnika Sztuka kochania. W jej rolę wciela się (brawurowo!) Magdalena Boczarska, a partnerują jej m.in. Piotr Adamczyk i (znakomita!) Justyna Wasilewska. Dynamiczna opowieść o silnej osobowości, kobiecie, która postanowiła nie przeprowadzić, ale zostać rewolucją seksualną w peerelowskiej Polsce, choć zapłaciła za to niemałą cenę. Film powstał z myślą o odbiorcy kina środka, ma więc w sobie dużo humoru i lekkości. Premiera 27 stycznia.

Mr.Gaga reż. Tomer Heymann
"Mr. Gaga", mat. prasowe
Mr.Gaga - reż. Tomer Heymann - kolejny dokument o tańcu, choreografii i wyrażaniu się poprzez ciało. Historia Ohada Naharina, dyrektora artystycznego Batsheva Dance Company, twórcy odrębnego języka tanecznego, zwanego właśnie gaga. Jest narratorem i przewodnikiem po swojej biografii, pełnej ciekawych zwrotów akcji. Taniec towarzyszył mu od wczesnej młodości, a potem także gdy jako artysta służył w wojsku w czasie wojny Jom Kippur. Szukał swojego szczęścia w Izraelu, potem wyjechał do Stanów Zjednoczonych, by w końcu powrócić do ojczyzny i stworzyć wyjątkowy zespół pełen ciekawych osobowości, uczyć tańca i poprzez taniec leczyć. Opowieści towarzyszą bogate fragmenty archiwalnych nagrań z prób i spektakli. Premiera 10 marca. 

W czwartek w warszawskim Kinie Kultura odbyła się premiera czterech krótkometrażowych filmów, które powstały dzięki programom Studia Munka. Kilka słów o nich:

Ja i mój tata - reż. Aleksander Pietrzak - historia Dawida (Łukasz Simlat), który opiekuje się swoim ojcem, Edwardem (Krzysztof Kowalewski), zmagającym się z chorobą Alzheimera. Zabawna, choć wzruszająca opowieść o budowaniu relacji między ojcem i synem, zamianie ról, bezwzględnej chorobie i przebaczeniu. I o tym, że warto porzucić intratną posadę w korporacji, by spełnić marzenie bliskiej osoby. 

Wolta - reż. Monika Kotecka i Poryzała - krótkometrażowy dokument o grupie dziewcząt, ćwiczących woltyżerkę. Jedną z nich jest 12-letnia Zuzia. Ze względu na wiek i figurę jest tzw. "górną", czyli wieńczącą akrobatyczne piramidy zawodniczką, podnoszoną przez starsze, bardziej doświadczone koleżanki, tzw. "dolne". Któregoś dnia okazuje się, że ta hierarchia ze względu na dorastanie Zuzi ulegnie zmianie. 

Spitsbergen - reż. Michał Szcześniak. Opowieść o Magdzie (w tej roli Magda Czerwińska), ratowniczce medycznej, od kilku miesięcy tkwiącej w depresji po utracie ukochanego. Pewnego dnia Magda wraca do pracy, która jednak nie chroni ją przed powrotem traumatycznych przeżyć. Portret kobiety przeżywającej żałobę. 

Najpiękniejsze fajerwerki ever - reż. Aleksandra Terpińska - współczesna Polska i grupa przyjaciół, która staje wobec ulicznych manifestacji i ogłoszonego właśnie stanu wyjątkowego. Ciekawa wizja tego, jak łatwo znaleźć się po dwóch stronach barykady, choć uciekająca od bieżących konfliktów i nieopowiadająca się po żadnej ze stron. 

Do części ze wspomnianych filmów pewnie uda mi się powrócić. Tak w skrócie wyglądał mój filmowy tydzień, a przecież jeszcze się nie skończył.
O jednym filmie nie wspomniałem. Widziałem go - dzięki uprzejmości producentów - w wersji roboczej. Zafascynował mnie i na pewno do niego powrócę - w radiu i tu. 

czwartek, 12 stycznia 2017

Powroty

Minął rok! Zdałem sobie z tego sprawę, wchodząc dziś tutaj. Pożegnanie Bogusława Kaczyńskiego było ostatnim, co napisałem, a później - jak to bywało już kilka razy - opuściłem to miejsce. A przecież tyle się działo! 2016 to był prawdziwy rollercoaster - na szczęście bez skutków ubocznych. Chociaż moje milczenie w tej przestrzeni to właśnie taki skutek - braku energii, chęci zatrzymania i opisania tego, co się dzieje.
Nie będę teraz choćby pokrótce streszczał, co takiego się wydarzyło w ciągu minionych 12 miesięcy. Po pierwsze, czas na podsumowania minął, po drugie - patrzę na to, co dzieje się za oknem i jedyna myśl, która przychodzi do głowy, to: "byle do wiosny!". Wspomnienia niech powracają jako okruchy, przy innych okazjach.
Co jednak sprawiło, że po prawie roku postanowiłem tu zajrzeć?
Są takie spotkania, które przywracają sprawy na dawne tory. Przywołują atmosferę, zdać by się mogło zupełnie już zapomnianą, nieważną, pozostawioną gdzieś daleko za sobą, wypartą przez nowsze, silniejsze wspomnienia. W dobie szybkiej komunikacji, dużych grup wirtualnych znajomych i iluzji relacji na różnym poziomie musimy ograniczać grono osób, z którymi chcemy utrzymywać silne relacje. Z pozostałymi - w różnych okolicznościach - rozchodzą się nasze drogi.
Zupełny przypadek spowodował, że spotkałem się z A. Ot, jakiś kolejny post na Facebooku o smogu, dyskusja na temat komunikacji miejskiej w Warszawie i tego, czy bilety są drogie, czy nie. Mój komentarz, jej odpowiedź i tak od słowa do słowa... pamiętałem ją ze studiów jako zdecydowaną, pewną siebie dziewczynę. I w gruncie rzeczy to się nie zmieniło. Uległo zmianie wiele spraw dookoła: praca, jej związek, który nieuchronnie dobiega końca, perspektywa patrzenia na życie. To niesamowite, jak bardzo potrafi się zmienić mimo upływu tylko kilku lat, mimo że wciąż jesteśmy jeszcze na starcie. Rozmawialiśmy wczoraj o tych kamieniach milowych i - choć może nie  wypowiedzieliśmy tego wprost - myśleliśmy o kolejnych.




A spotkaliśmy się w bardzo ciekawym miejscu, które postaram się częściej odwiedzać. "Woda Ognista" to - jak widać powyżej - gustownie urządzony bar nawiązujący do czasu międzywojennego, przywołujący magię tamtego czasu. Nie tylko dzięki koktajlom inspirowanych epoką i dobremu jedzeniu.

Wiele się dzieje, dużo przed nami. Ostatnio mam więcej czasu na literackie powroty i nowe odkrycia; podobnie jest z kinem. I myślę, że częściej niż dotąd uda mi się o tym pisać.