Banner gora

poniedziałek, 16 stycznia 2017

Blue Monday 2017

Niejaki Cliff Arnall w 2004 roku - korzystając z nonsensownego wzoru - wyznaczył najbardziej depresyjny dzień roku. Jak słusznie napisał jeden z internautów, przynajmniej dziś nikt nie musi tłumaczyć się z nastroju

Rzeczywiście, aura za oknem zrobiła się prawdziwie zimowa. Dzień niby coraz dłuższy, ale wciąż stanowczo zbyt dużo ciemności. Zdążyliśmy już zapomnieć (?) o świętach i nocy sylwestrowej (inna sprawa, że niektórzy w ogóle nie byli w stanie jej zapamiętać - co tylko świadczy o tym, że zabawa była iście szampańska!).Wielu już porzuciło noworoczne postanowienia. Część - do nich należę - rozpoczęła 2017 rozstaniem... na szczęście - tylko z dość dużą sumą pieniędzy - mam na myśli nieszczęsne OC/AC - ceny od kilku miesięcy rosną w zastraszającym tempie.  Niewielkim pocieszeniem jest to, że pojawiają się nowe pomysły na zmniejszenie cen ubezpieczeń komunikacyjnych - nic nie wskazuje na to, by ceny były niższe, chodzi raczej o to, by zmniejszyć dynamikę ich wzrostu. Ja zapłaciłem jakieś 200 zł więcej niż rok temu, mimo że 2016 był dla mnie rokiem bezszkodowym. Bądźmy optymistami - mogło być znacznie gorzej. 
To tylko kilka powodów, by smucić się w drugiej połowie stycznia. Nic więc dziwnego, że Cliff Arnall wpadł na pomysł stworzenia teorii Blue Monday

Agencja reklamowa i niewiarygodne badania

Jak opisał w "The Guardian" Ben Goldacre, za pomysłem miała stać agencja reklamowa Porter Novelli, która próbowała przekonać naukowców z wielu uniwersytetów, by zgodzili się użyczyć swoich nazwisk w artykule o Blue Monday. Cliff Arnall zaś był - owszem - pracownikiem jednej z uczelni (Cardiff University), ale nie brał udziału w żadnym przedsięwzięciu naukowym i zakończył współpracę z jednostką kilka miesięcy przed opublikowaniem swoich "badań". 
Dlaczego, nawet jeśli nie ma żadnych podstaw do mówienia o Blue Monday, należało wymyślić taki dzień? To pytanie do speców od marketingu, który coraz bardziej koncentruje się nie na racjonalnych decyzjach konsumentów, ale na ich emocjach. Umiejętnie je wywołuje, ułatwia tworzenie nieuświadomionych skojarzeń z wybranymi produktami lub typami produktów i w efekcie sprawia, że klienci wykonują z góry założoną czynność. Dlaczego akurat w drugiej połowie stycznia? Nie znam dokładnych badań na ten temat, ale z tego, co mówi wielu ludzi zajmujących się szeroko rozumianym handlem, to martwy okres, i to mimo trwających wyprzedaży. To byłoby zresztą całkiem naturalne zachowanie: po dokonaniu świątecznych wydatków wielu z nas jest "na minusie", a rozpoczynając kolejny rok mamy perspektywę najbliższych 12 miesięcy, wakacji, które chcielibyśmy spędzić w jakimś ciekawym miejscu, kolejnych wydatków, które być może przed nami. Stąd - patrząc racjonalnie - pewna zachowawczość. Dlatego marketing musi uruchomić emocje. Skoro właśnie dziś wypada najbardziej depresyjny dzień roku, to, droga klientko/drogi kliencie - musisz jakoś przełamać swój smutek (dodajmy w didaskaliach: smutek stworzony przez speców od marketingu). Włączysz ulubioną płytę? Sięgniesz po książkę? Nie żartuj! Podczas Blue Monday trzeba pozwolić sobie na więcej. I właśnie to więcej to będzie: kolacja w restauracji, nowy ciuch lub gadżet, wizyta w kinie czy jakakolwiek inna rozrywka. Ważne, byś wydał dziś więcej niż zazwyczaj, zrobił coś szczególnego. Zgoda, może wydasz 20 zł i nie będzie to olbrzymia kwota, ale pomnożona przez liczbę osób, które odczują podobnie... 
Oczywiście, to tylko moje przypuszczenia. Myślę jednak, że na tym polega cała tajemnica tego dziwnego pojęcia, z którym mierzymy się od kilkunastu lat. Co ciekawe, pojęcia kolportowanego przez media, czy... blogi - powyżej najlepszy przykład!

Toni Erdmann i umowy o dzieło

Zrobiło się ekonomicznie i marketingowo, jednak wcale nie siadłem do komputera, by przelewać na klawiaturę żale dotyczące cen polis czy analizować sztuczki branży reklamowej. Przeciwnie - skierowała mnie tu myśl, by wszystkiemu zadać kłam. Przeciwstawić się tej idei, że istnieje najgorszy dzień roku i wypada on właśnie dziś. 
Oto dowody: 
po pierwsze, wstałem - wyspany - tuż po piątej. Dla wielu to stanowczo za wcześnie, dla przyzwyczajonych do porannych pasm w mediach - późno (podczas tygodnia poranków budzę się o 3:30). Dzisiejsza noc była eksperymentem - telefon pozostał w drugim pokoju. Całkowicie wyłączony - dotąd zwykle ładował się pod łóżkiem i miałem go na wyciągnięcie ręki. Zdarzało mi się w nocy sprawdzać pocztę, Facebooka, Twittera... Postanowiłem z tym skończyć i - może trudno w to uwierzyć - różnica jest ogromna! A przede wszystkim, ku swojemu przerażeniu, odkryłem, że jestem uzależniony od telefonu. A więc dziś pierwszy krok do wolności. 
Po drugie, dość szybko doprowadziłem się do porządku i tuż po 6:00 byłem gotowy do pracy. Jej zasadniczą część udało mi się wykonać do 9:00. Szybko, przy maksymalnej koncentracji. A to ogromna satysfakcja, gdy dzień dopiero się rozpoczyna, a najważniejsze sprawy ma się pozałatwiane.
Po trzecie, widziałem dziś (wreszcie!) film Toni Erdmann w reżyserii Maren Ade, czyli obraz obsypany m.in. Europejskimi Nagrodami Filmowymi (najlepszy film, najlepsza aktorka, najlepszy aktor, najlepszy reżyser i najlepszy scenariusz). Ines to nowoczesna kobieta, robiąca międzynarodową karierę w firmie konsultingowej. Mieszka w Bukareszcie, ale marzy o awansie i przeprowadzce na drugi koniec świata. Winfred, jej ojciec, to lekkoduch, emerytowany nauczyciel gry na fortepianie. Od pierwszej sceny widać, jaki z niego dowcipniś. Jego relacje z córką są dość napięte (Ines przyjeżdża zresztą do Niemiec nie uprzedziwszy swojego ojca). Nie będzie łatwiej, gdy pewnego razu Winfred postanowi złożyć jej nieoczekiwaną wizytę i naruszyć fundamenty korporacyjnego świata. 
Pewnie będę miał jeszcze okazję wrócić do tego filmu i poświęcić mu osobną notkę (z pewnością na to zasługuje), gdy będzie wchodził na ekrany (27 stycznia). To ciekawa krytyka współczesności i opowieść o transformacji, o krajach drugiej kategorii, o których kondycji decydują wielkie korporacje. Co ważne, historia została poprowadzona poprzez relację ojca i córki, jego nieprzystosowania do świata (a może świadomej zabawy z konwencjami?) i jej korporacyjny porządek, poprzez który przeziera mierność i bylejakość życia (maskowana dobrym makijażem i markowym ubraniem, które jest biznesowym uniformem). 
Po czwarte, zajmuję się dziś i jutro bardzo istotnym tematem. Więcej o nim we wtorkowej audycji "Wybieram Dwójkę", ale teraz w skrócie: Sąd Najwyższy wydał orzeczenie w związku ze skargą kasacyjną Zamku Książąt Pomorskich. Chodziło o proces pomiędzy instytucją a Zakładem Ubezpieczeń Społecznych, który w 2013 roku skontrolował umowy zawarte w 2009 roku. Dotyczyły koncertu, podczas którego występowała orkiestra. Jak czytamy na stronach Rzeczypospolitej, Sąd zakwestionował zasadność stosowania umów o dzieło, bo... artyści w orkiestrze podlegali dyrygentowi, nie była im powierzona partia solowa, więc ich wkład był niewielki. Z tego powodu powinny być z nimi zawierane umowy-zlecenie i odprowadzane składki na ubezpieczenie społeczne. Sprawa ta wzbudziła ogromne emocje w środowisku muzycznym. Może się bowiem okazać, że setki tysięcy umów z artystami zostanie teraz zakwestionowanych. Komentarze jutro po 16:00 na antenie Dwójki

Podsumowując - mój tegoroczny Blue Monday był całkiem udanym dniem, wbrew założeniu pana Arnalla. I takiego poniedziałku również Wam życzę!
A to jeszcze nie koniec - przede mną Ja, Olga Hepnarova, w roli tytułowej - Michalina Olszańska. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz