Banner gora

wtorek, 30 grudnia 2014

O hiperboli, memoidyzacji i mowie nienawiści

"Jak ktoś lubi się przytulać do żony w gumowym kombinezonie i czepku na głowie, to jest to jego wybór. Guma jest najlepsza do żucia, nie do ubierania się" - powiedział dziś w jednej z rozgłośni radiowych prawicowy publicysta Tomasz Terlikowski. Internet rży. 

"Terlikowski żuje kondomy???", "Szkoda, że jego ojciec gumę tylko żuł, a nie nosił", "Po co piszecie o tym zombie?" - to jedne z komentarzy pod postem gazeta.pl, która dziś umieściła cytat wraz z wielkim zdjęciem publicysty na swojej facebookowej ścianie. A ponieważ, zgodnie z algorytmami facebooka, post ten występuje (w moim przypadku) w kontekście  artykułów podsumowujących 2014 rok, więc pomyślałem, że to jest pewnego rodzaju podsumowanie.

Z Tomaszem P. Terlikowskim w wielu kwestiach się nie zgadzam. Nie ma teraz miejsca ani czasu, by skrupulatnie to wyliczać. Uważam, że forma jego publicystyki jest bardzo często zbyt ostra i daleko mu (mówiąc łagodnie) do delikatności redaktorów "Tygodnika Powszechnego", którzy - jeśli idzie o sprawy wiary - bronią tych samych fundamentalnych wartości - ale w inny sposób.

Zupełnie jednak nie rozumiem, dlaczego tak wiele osób kpi dziś ze słów, które padły. Inaczej - rozumiem, że ci, co kpią, nie bardzo rozumieją, że na potrzeby argumentacji redaktor Terlikowski użył - moim zdaniem zresztą całkiem udanie - hiperboli (zwanej też wyolbrzymieniem) i wykorzystał wieloznaczność słowa "guma". Koniec - kropka. Dla mnie przekaz jest jasny  i nie wiem, z czego się śmiać.

Tym bardziej nie ma powodów do śmiechu, że forma memu, jaki przygotowała gazeta.pl, jak widać po pojawiających się komentarzach, skłania do mowy nienawiści, a portal na swojej stronie na facebooku na nią przyzwala, bo to się świetnie sprzedaje i nabija klikalność: wielkie zdjęcie Terlikowskiego i wyłuszczony cytat. Czemu ma to więcej służyć? Co wnosi do publicznej dyskusji?

Ta historia smuci raczej niż śmieszy dlatego też, że pokazuje, iż po 25 latach hucznie obchodzonej wolności nadal społeczeństwo nie dojrzało do dyskusji na pewnym poziomie. A ten poziom to właśnie istota demokracji, jeśli nie ma być ona rządami rechoczącego motłochu.

Rola mediów w jakości demokracji jest ogromna - szkoda tylko, że czasem tak nieudolnie i amatorsko odgrywana.





sobota, 27 grudnia 2014

Efekt Lisowskiej

Internet zalała fala hejtu w związku z reklamą, w której wzięła udział młoda piosenkarka, Ewelina Lisowska. Czy ten przypadek zmieni coś w naszym - i reklamodawców - myśleniu o celebrytach?

Przeróbka piosenki zachwalająca niskie ceny jednej z sieci marketów agd/rtv wielokrotnie powtarzana w telewizji i radiu (także publicznym - wyjątkiem jest Dwójka), kilka razy na godzinę, po dwa czy cztery razy w bloku reklamowym (wersja dłuższa i krótsza na koniec bloku) przyniosła chyba odwrotny efekt od zamierzonego. Na młodą piosenkarkę posypały się gromy ze strony internautów: że się sprzedała, że nie jest oryginalna; krytyka dosięgnęła także sieć sklepów, która głównie była dotąd znana z rozebranej Dody w innej serii reklam.

Internet kipi, śmieje się, rży wręcz, ale teraz już, zmęczony wpadającą w ucho melodią, przeklina i młodą celebrytkę, i wspomnianą sieć sklepów. Co takiego stało się, że w tym konkretnym przypadku kampania oparta na znanej, śpiewającej buzi, okazała się katastrofą?


Na początku kampanii łatwa wpadająca w ucho melodyjka, mimo banalnego tekściku, nie była czymś irytującym, jak to czasami się zdarza w przypadku wielu innych reklam, gdy od pierwszego momentu czujesz się traktowany jak idiota, którym niewątpliwie jest szanowny copywriter. Przyznam, że nawet zdarzyło mi się podśpiewywać do niej w samochodzie - do czasu!

Mamy niezbity dowód, że - przeciwnie niż w powiedzeniu Goebellsa o kłamstwie, które powtórzone tysiąc razy staje się prawdą - w reklamie nachalna, agresywna kampania może zniszczyć opinię o marce. Polskie agencje reklamowe dopiero uczą się, że w tej branży również ważny jest umiar, którego bardzo brakuje. I tak jak zmieniają się (powoli) główne ulice wielu miast, z których znikają nawtykane bylejakie reklamowe banery i szyldy, tak samo zmieniają się gusta nawet tych najbardziej przeciętnych odbiorców, do których przecież kierowane są tego typu slogany. Okazuje się, że przeciętny odbiorca reklam też ma swoją wrażliwość i próg bólu. A jego przekroczenie może być bolesne również dla reklamującej się firmy.


Trudno winić za udział w reklamie piosenkarkę-celebrytkę, choć stroi w niej głupie minki i odgrywa rolę słodkiej idiotki. Przyzwyczaili nas już do tego i piosenkarze, i aktoreczki, i wszelkiej maści telewizyjni przebierańcy. Co najmniej kilka osób doczekało się krytyki - wspomnijmy tylko Katarzynę Skrzynecką, zwaną "królową pasztetów".

Ale chyba coś jednak się zmienia. Ostatnio jechałem autobusem (w stołecznych środkach transportu na ekranach  LCD także wyświetlają się reklamy) i ze zdumieniem zauważyłem, że jakąś stronę internetową do nauki angielskiego reklamuje Michał Szpak i jakaś inna celebrytka, tak już mało istotna, że nawet niebywająca na portalach plotkarskich, które na które czasem z ciekawością badacza zaglądam. Efekt był kuriozalny, a reakcje pasażerów - bezcenne.

Czy kończy się era celebrytów, którzy z każdego billboardu nam coś "polecają"? Schemat się wyczerpuje. Szynka, obok której stoi roznegliżowana uczestniczka talent show, a obok napisane jest niby-odręcznie "POLECAM" nie sprawia, że wędlina staje się lepsza. I chyba coraz lepiej zdajemy sobie z tego sprawę.

A na koniec - do przemyślenia - jak mądrym posunięciem może być zaangażowanie aktora do reklamy - liczy się cel. Ukłony dla Bartka Topy.


niedziela, 17 sierpnia 2014

Uprzedmiotowieni

Wielkie rocznice i święta wolę spędzać samotnie. Niezbyt dobrze czuję się na marszach, pochodach, oficjałkach. Nie lubię manifestowania patriotyzmu w tłumie, bo tłum to dla mnie grupa ludzi, o których w większości nic nie wiem, i o ile łączyć nas może jedno przekonanie czy pogląd, o tyle inne - diametralnie różnić, w związku z tym nigdy nie mogę być pewien kogoś, kto stoi czy idzie obok mnie. I nie ze wszystkimi chciałbym się znaleźć na wspólnym zdjęciu, gdyby mi takie zrobiono.

Mam tak od dawna. Pamiętam, jak byłem w 2008 roku, w listopadzie, na obchodach 11.listopada. To było pierwsze święto, które spędzałem w Warszawie. Poszedłem na plac Piłsudskiego, stanąłem wśród ludzi, którzy - wcale nie pod nosem - kpili z ówczesnego prezydenta, kiedy ten wydawał wojsku komendy. Ludzi, którzy w jakiejś części nie chcieli/nie umieli śpiewać hymnu. Trudno powiedzieć, czy taki był wtedy społeczny nastrój, czy takie to było wstydliwe - mnie w każdym razie było wstyd. Wtedy stwierdziłem, że masowe obchody nie dla mnie.

W 2010 roku doświadczyłem czegoś podobnego - choć gorszego - tuż po 10. kwietnia. W poniedziałek po katastrofie (pamiętam, to był ciepły i słoneczny dzień), po zajęciach na uniwersytecie poszedłem pod pałac prezydencki, gdzie ciągle przychodziło mnóstwo ludzi. Wśród nich - grupy szkolne, turyści - cały przekrój. Stojąc kilka minut tuż koło przejścia, usłyszałem dwie rozmowy, które wprawiły mnie w osłupienie: jedna to telefoniczna rozmowa przechodzącego łebka, który mógł mieć, ja wiem, siedemnaście lat? "No, siema, kurwa, no, nie mogę teraz gadać, jestem na żałobie, kurwa". Druga to dialog jakiejś pary, odpalającej znicze, o tym, czy na obiad będą schabowe czy może raczej spaghetti. Dobra, nic specjalnie żenującego, zwykłe życie, upamiętniamy tych, co zginęli, ale sami myślimy o tym, czym napełnimy żołądek. Ale jakoś poczułem się nieswojo w tamtym momencie. To były pierwsze dni, chciałem poczuć tę jedność, która wtedy jeszcze w nas (chyba?) była.

Mniejsza z tym. To tylko rozbudowany wstęp, przejdźmy do meritum.

Należę do grona, które sądzi, że patriotyzm to dziś przede wszystkim - płacenie podatków, nie śmiecenie, pomoc uboższym, dbanie o najbliższą okolicę, etc. etc. Nie myślę o ciągłym poświęcaniu się dla ojczyzny, nie traktuję tego w takich kategoriach, nie uwzniaślam swojej epizodycznej roli.  Można powiedzieć, że to taki mały patriotyzm codzienności, który - na razie (i oby jak najdłużej) - wystarcza.

Ale kiedy czytam to, co wygaduje Władimir Żyrinowski wśród aplauzu posłów i Putina, to budzą się we mnie uczucia, o które bym się nie podejrzewał. "Karzełkowate państwo"?! "Na co nam ta Polska?", "Dostaliśmy tę Polskę przeklętą"?!

Czytam to i myślę sobie "O nie, panie Żyrinowski, nikt z Was nie dostał Polski - i nigdy jej nie dostanie. I dobrze byłoby to zrozumieć, i zamiast ostrzyć ząbki na cudze ziemie, zająć się porządkiem u siebie, bo wyjątkowy bardak tam macie".

Nie wiem, jak wielkiego trzeba tupetu, żeby coś takiego powiedzieć, żeby uprzedmiotowić inny naród.  Od nikogo nigdy nie usłyszałem słów w rodzaju: "na co nam te Niemcy?" Oczywiście wiadomo, jaki poziom reprezentuje Żyrinowski - może nie warto komentować słów błazna? - jeśli natomiast prawdą jest, że wygaduje on to, czego rządzącym Rosją nie wypada mówić głośno, to w ten głos trzeba się wsłuchiwać. I to z niepokojem, bo jeśli te wszystkie wystąpienia są odpowiedzią na nastroje narodu rosyjskiego... to nie wygląda to dobrze.

A swoją drogą - fakt, że Ukraińcy nie zaprosili ministra Sikorskiego do obrad, które dzisiaj mają się odbyć (będą dyplomaci ukraińscy, rosyjscy, niemieccy i francuscy), powinien naszym politykom dać do myślenia. Może przydałaby się, mimo naszej sympatii dla Ukrainy, pewna powściągliwość? Bo rozmowy na temat konfliktu, który toczy się w sąsiednim państwie, toczą się bez nas -  znowu nas uprzedmiotawiają?




czwartek, 31 lipca 2014

Jak opisać Muzeum Powstania Warszawskiego?

Już dziś mija 10. rocznica otwarcia Muzeum Powstania Warszawskiego. Z tej okazji zapraszam wszystkich do wysłuchania "Kwadransa bez muzyki", w którym przyjrzymy się książkom, dokumentującym powstanie tej instytucji.


Jan Ołdakowski i Paweł Kowal - twórcy kultowej Galerii OFF -  postanowili stworzyć muzeum o Powstaniu Warszawskim. Od ówczesnego prezydenta Warszawy Lecha Kaczyńskiego dostali kredyt zaufania... i rok na stworzenie instytucji od zera.

Niezwykłą historię powstawania pierwszego w Polsce muzeum narracyjnego, które w nowoczesny sposób opowiada o wydarzeniach lata 1944, ale również o ich przyczynach i kulisach, prezentują: "Jedyne takie muzeum" autorstwa Piotra Legutki, "Muzeum. Miejsce, które zwróciło Warszawie duszę" Macieja Mazura oraz "Operacja Muzeum" Agnieszki Sopińskiej Jaremczak.

W dzisiejszym "Kwadransie bez muzyki" spotkamy się z autorami książek, aby porozmawiać o niezwykłej inicjatywie, która połączyła ludzi różnych środowisk i pozwoliła na stworzenie instytucji, której tak bardzo brakowało Powstańcom i mieszkańcom Warszawy.

Zapraszam do słuchania Programu II Polskiego Radia o 22.45!
 
"Jedyne takie muzeum", autor: Piotr Legutko. Materiały prasowe wydawnictwa ZNAK Horyzont

"Muzeum. Miejsce, które zwróciło Warszawie duszę". Autor: Maciej Mazur. Materiały wydawnictwa The Facto

"Operacja Muzeum" Agnieszka Sopińska Jaremczak. Materiały wydawnictwa Fronda


niedziela, 20 lipca 2014

Jakby kosił trawę

Mercedes przyspieszył, kierując się prosto w najgęstszy tłum bezrobotnych, otoczonych przez taśmy z napisami NIE PRZEKRACZAĆ. Kilka osób próbowało uciekać, ale tylko ci na tyłach tłumu zdołali się wyrwać. Ci bliżej drzwi - prawdziwe ranne ptaszki - nie mieli szans. Uderzyli w słupki i przewrócili je, zaplątali się w taśmy, odbijali się od siebie. Tłum kołysał się do przodu i do tyłu, falował gwałtownie. Starsi i mniejsi przewracali się, inni ich tratowali.
(Stephen King, Pan Mercedes)
 Nie było się za czym schować. On z całą premedytacją uderzał w ludzi, tak jak się kosi trawę. Tak po prostu uderzał w ludzi. To był zaplanowane, on chciał to zrobić - mówi jeden ze świadków, który był na molo. - Stanął przed bramkami na molo, zaczął trąbić, a potem ruszył z impetem, staranował je i pojechał na molo. Po chwili tylko usłyszeliśmy: "Ludzie on wraca!!!" - dodaje.
 Dramatyczne sceny rozegrały się w nocy na sopockim Monciaku. Z niewiadomych dotąd przyczyn 32-letni mieszkaniec Redy wjechał hondą na molo i zaczął rozjeżdżać ludzi. Nie wiadomo jeszcze, czy jest niezrównoważony psychicznie, czy może był pod wpływem narkotyków w momencie, gdy zdecydował się zrobić coś tak strasznego.

Ta wstrząsająca sama w sobie informacja zrobiła na mnie jeszcze silniejsze wrażenie, ponieważ akurat jestem w trakcie lektury "Pana Mercedesa" Stephena Kinga, jego pierwszej powieści detektywistycznej. Punktem wyjścia jest podobna sytuacja - oto nad ranem w tłum mieszkańców pewnego amerykańskiego miasta, czekających na otwarcie targów pracy, wjeżdża mercedes kierowany przez zamaskowanego mężczyznę.

Prawdopodobnie to wielki zbieg okoliczności. Ale sam fakt tak makabrycznej koincydencji daje poczucie horroru, który wdziera się w życie.

poniedziałek, 26 maja 2014

"Karuzela" Roberta Wichrowskiego

Bohaterowie istotnie kręcą się na karuzeli - i to wcale nie metaforycznej. Szkoda tylko, że jest to karuzela schematu, z której reżyser nie potrafi zejść w odpowiednim momencie.

Rafał (Mikołaj Roznerski) oraz Piotr (Mateusz Janicki), przyjaciele, traktujący się niczym bracia, kochają się w Magdzie (Karolina Kominek). Ta najpierw ląduje w łóżku z pierwszym, potem - wchodzi w związek z drugim, po czym okazuje się, że jest w ciąży. Do pełni brakuje jeszcze czwartego elementu, czyli Natalii, przyrodniej siostry Piotra, która zakochuje się w Rafale. Pozornie wszystko się układa, Magda z Piotrem zakładają rodzinę i kupują mieszkanie, jednak tajemnica Rafała i Magdy jest niczym drzazga pod paznokciem. 

Oto punkt wyjścia "Karuzeli" w reżyserii Roberta Wichrowskiego, filmu, który miał potencjał, aby być przyzwoity. Szkoda, że to się nie udało i w efekcie otrzymaliśmy historię rodem z serialu.

Właśnie na takim serialowym poziomie odbywają się pomiędzy bohaterami rozmowy o życiu, szczęściu, miłości - wydumane to czasem, często banalne i mdłe. O ich osobowościach trudno  coś więcej ponad to, że raczej nie mają skłonności do mówienia prawdy, brak im cywilnej odwagi, nie zabezpieczają się i dość liberalnie podchodzą do kwestii współżycia. A gdzie jakieś wartości? Reżyser twierdzi, że to przyjaźń i rodzina. Problem z tą pierwszą polega na wspomnianym wcześniej braku szczerości, a rodzina - to albo brak (przypadek Piotra), albo ciepły, bezpieczny background dla osoby, która nie potrafi/nie chce dorosnąć (Rafał). I tyle. Kilka rodzinnych ujęć przy stole, rozmowa i palenie fajek z tatusiem (żeby mama nie widziała).

Tym, co najbardziej razi, jest schametyczność i dosłowność. Tytułowa karuzela jest już i tak wystarczająco czytelną metaforą, silnie skonwencjonalizowaną w języku, czego Robert Wichrowski chyba nie dostrzega. Pokazuje nam więc bohaterów bawiących się na karuzeli w berlińskim lunaparku oraz (trzykrotnie) maleńką córkę Rafała i Magdy, również na karuzeli. Żeby się widz domyślił!

Karolina Kominek przez cały film ma minę mówiącą: "to nie twoje dziecko, Piotrze", Mikołaj Roznerski - wzrok zbitego psa. Całkiem zabawnie się to ogląda. Ale śmiech w dość dramatycznych scenach nie jest chyba zaplanowaną reakcją twórców.

Ach, no i jeszcze jeden z motywów - palenie papierosów. Że taki sposób na odreagowanie młodzieńczych stresów. Że obaj panowie to lubią. Reżyser prawie wszystkie ważne sceny przeplata obrazem bohatera odpalającego papierosa. Po ósmym razie robi się wesoło i karykaturalnie. Podobno "mądrej głowie dość dwie słowie", więc przyzwoicie byłoby skoncentrować się np. na dokładniejszym rysie bohaterów, którzy niestety sprawiają wrażenie papierowych i ulepionych pod scenariusz, a nie ludzi z krwi i kości. Ale może to byłoby trudniejsze. Pozostają więc tanie gesty i pretensjonalne powtórzenia (jak choćby powolne wyciemnianie kadru na zakończenie sekwencji). I ten moment zdziwienia, gdy odkrywasz, że berliński bar to... jeden ze znanych warszawskich klubów. Ale ujęcie na tle berlińskiego dworca - no po prostu miodzio!

Zdjęcia Adama Bajerskiego są tym, co można zapisać po stronie plusów.

Z "Karuzeli" zapamiętam parę naiwnych obrazów, naiwnych dialogów i jednostajną minę filmowej Magdy niczym kota defekującego na pustyni. I kilka banalnych pytań o szczęście, miłość i odpowiedzialność, na które myślący ludzie już dawno znaleźli odpowiedzi. Choć może target tego filmu nie.

Przyzwoita technicznie przeciętność.

środa, 14 maja 2014

Dojmująca strata

Gdy w słusznym wieku umierają mistrzowie, żegnając ich, mamy poczucie, że wciąż możliwy jest dialog z ich (często bogatą) twórczością. Malik Bendjelloul odszedł, nim zdążyliśmy odpowiedzieć na jego "dzień dobry". 

Trudno pogodzić się z wiadomością, która dotarła do nas dziś rano. Laureat Oscara za film dokumentalny "Sugar Man", 36-letni Malik Bendjelloul, przegrał walkę z depresją i popełnił samobójstwo. 

Miałem przyjemność spotkać się z nim podczas jego wizyty w Polsce w ramach promocji "Sugar Mana". Była druga połowa lutego 2013 roku, słoneczny, choć mroźny dzień, ambasada Szwecji, tuż obok MON, Belwederu i Kancelarii Premiera. Tego typu spotkania są szczególne. Po kolei są umawiani dziennikarze, którzy na rozmowy mają nie więcej niż dziesięć, piętnaście minut. Nie ma czasu, aby rozwinąć rozmowę, odpowiedzi bywają lakoniczne, a pytania kolejnych dziennikarzy - siłą rzeczy - w części się powtarzają. 

Dobrze pamiętam kwadrans rozmowy z Malikiem. 

Niezwykle skromny, delikatny, ale jednocześnie sprawiający wrażenie bardzo pogodnego i pewnego swojej wartości. Ten typ dziennikarza (Malik pracował w szwedzkiej telewizji, był reporterem, autorem muzycznych filmów dokumentalnych), który potrafi natychmiast skruszyć dystans, a jednocześnie pozostaje tajemniczy i niewiele odsłania siebie. Byłem pod wrażeniem jego determinacji, gdy opowiadał o swojej czteroletniej pracy nad filmem i czterokrotnej podróży do Detroit, aby za każdym razem nagrać 10-minutową rozmowę z Sixto Rodriguezem, bo na więcej muzyk się nie zgadzał. Jak opowiadał o tym, że to jedna z sześciu historii, które odkrył podczas podróży po Afryce. A ja zażartowałem, że ma w zanadrzu jeszcze pięć, więc jest w czym wybierać. Zafascynowany był tą możliwością wyjechania dokądkolwiek i opowiedzenia historii o czym tylko się chce. I te jego pogodne, ciepłe, brązowe oczy, w których aż się iskrzyło, gdy opowiadał. 

A opowiadać umiał. Jego "Sugar Man" to dokument, który ogląda się z zapartym tchem niczym świetny film sensacyjny. Jednym z wielu dowodów niech będzie fakt, że planowany koncert Rodrigueza w Warszawie rozrósł się z powodu zainteresowania aż do trzech koncertów, granych, o ile pamiętam, dzień po dniu. Oczywiście, część widzów była rozczarowana ujrzeniem legendy na żywo. Wystarczy odnaleźć w sieci nagrania z koncertów Rodrigueza, aby przekonać się, że najlepsze lata... miałby za sobą, gdyby stał się sławny w latach 70. Teraz jest skromnym starszym panem, który próbuje dorównać dawnej skali głosu, czasem nieporadnie rozglądającym się po scenie. Jednak - magia filmu Bendjelloula trwa. 

Kiedy dwa lub trzy tygodnie po naszej rozmowie Malik odbierał Oscara za najlepszy film dokumentalny, szalałem z radości, bo mu się to należało jak nikomu innemu. Pomyślałem, że teraz przed nim owocny czas, a skoro za pełnometrażowy debiut otrzymuje tak prestiżową statuetkę, to co będzie za kilka lat?

Tym bardziej boli mnie ironiczna odpowiedź losu na moje pytanie. Paradoksalnie splotły się losy Rodrigueza i Bendjelloula. To twórczości Sixto Rodrigueza miała być na szeroką skalę nieodkryta. Tymczasem żegnamy dziś Malika Bendjelloula, którego twórczości nigdy nie poznamy.

Nie umarł dziś reżyser jednego filmu. Umarł reżyser tych wszystkich filmów, których nie będzie nam dane zobaczyć. Dlatego ta pustka jest tak dojmująca.

niedziela, 9 lutego 2014

[Kontrkultura]: Biografia autorki Mary Poppins i "Boska!"...sopranistka-amatorka

Tuż po 12 w Czwórce startuje "Kontrkultura", a dziś będziemy w niej gościć Dorotę Koman, redaktorkę biografii Pameli Lyndon Travers. "To ona napisała Mary Poppins" Valerie Lawson jest fascynującą opowieścią o życiu pisarki, aktorki, dziennikarki, o wcale niełatwym dorastaniu, o zmaganiach z producentami filmu na podstawie jej powieści - tę historię możecie poznać w filmie "Ratując Pana Banksa" z Tomem Hanksem i Emmą Thompson w rolach głównych. 

Zastanowimy się również nad fenomenem postaci znanej ze spektaklu "Boska!", czyli Florence Foster Jenkins. Sopranistka-amatorka, która przyciągała tłumy, choć śpiewać nigdy nie umiała. Popularne beztalencie i to na długo przed programami rozrywkowymi i Eurowizją. 

Połączymy się również z Błażejem Hrapkowiczem, który uczestniczy w tegorocznym Berlinale. Będzie też o filmie "Jack Strong", który właśnie pojawił się w kinach.

piątek, 10 stycznia 2014

[Kontrkultura] Pejzaże z lotu ptaka i najgorsza orkiestra świata

Fotograf i lotnik w jednej osobie - Kacper Kowalski, nagrodzony m.in. w konkursach Grand Press Photo i World Press Photo będzie naszym gościem w sobotniej "Kontrkulturze". 

Autor: Kacper Kowalski, źródło: www.kacperkowalski.pl
Absolwent architektury na Politechnice Gdańskiej, swoimi fotografiami z lotu ptaka odkrywa nieznaną stronę zwyczajnych z pozoru miejsc. Interesuje go, jak wielki przemysł przekształca naturę, ale też, jak zmienia się ona sama. Autor wspaniałych pejzaży Polski i świata, które można oglądać na jego stronie internetowej: kacperkowalski.pl. Obok jedno z jego zdjęć - polska kolorowa jesień widziana zupełnie inaczej niż zwykle... Prawda, że piękne?

Śpiewać każdy może, trochę lepiej lub trochę gorzej. Ale nie o to chodzi, jak co komu wychodzi... niby prawda! Grać na instrumentach każdy może, choć nie każdy umie. Ale rzadko ci, co nie umieją wcale, tworzą orkiestrę, która koncertuje przez kilka lat i... nagrywa płyty. A w historii jest pewna orkiestra, która swoimi "interpretacjami" dzieł wywołuje drgawki niejednego muzykologa. 

Do zobaczenia/do usłyszenia w sobotę, w samo południe - w Czwórce!


Nagroda za nieudolność [komentarz]

Jeszcze w listopadzie minister Bogdan Zdrojewski potwierdzał wątpliwości związane z zarządzaniem Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski przez Fabio Cavalucciego. Wczoraj zdecydował, że Włoch pokieruje instytucją do końca kadencji.


19. listopada, w rozmowie z reporterem IAR, Bogdan Zdrojewski powiedział:
Jakbym miał odpowiadać już na podstawie tych dokumentów, które są, to są pewne wątpliwości dotyczące radzenia sobie z Zamkiem, z Centrum i one są potwierdzone także w opiniach i wyrażanych sądach, ale także w dokumentach. Natomiast jest problem skali nieradzenia sobie. Ta skala z tych dokumentów, co już potwierdza także pan dyrektor Butkiewicz, jest bardzo ściśle określona, ale tak na granicy decyzji. I z tego też powodu ja muszę rozwiać wszystkie inne wątpliwości, które dotyczą gospodarki finansowej, planowania wystaw, komunikowania się z załogą. Dyrektor Cavalucci oczekuje teraz ode mnie wyraźnego wsparcia. Tego wsparcia mogę mu udzielić jedynie wówczas, gdy będę przekonany, że te problemy, które są sygnalizowane, zostaną jednak rozwiązane. Na razie tej pewności nie mam, być może po rozmowach uzyskam ją w jedną lub w drugą stronę. (źródło: http://www.polskieradio.pl/8/2222/Artykul/982630/). 
Wczoraj została ogłoszona decyzja ministra kultury, zgodnie z którą Fabio Cavalucci pozostanie na stanowisku do końca 2014 roku. Jednocześnie najpóźniej do czerwca zostanie rozpisany konkurs na nowego dyrektora.

Wczoraj w Dwójce zbieraliśmy komentarze w tej sprawie.

Decyzja ministra budzi zdumienie. Jest próbą zamknięcia oczu na to, co działo i dzieje się na Zamku. Cavalucci zawłaszczył instytucję, wywołał sprzeciw wszystkich kuratorów pracujących w CSW, którzy zarzucali mu chaotyczne przygotowywanie wystaw na ostatnią chwilę, co znacząco podnosiło koszty. Podobno wyczerpał budżet przeznaczony na 2013 rok już w jego połowie, nie płacił honorariów artystom, podważał decyzje zespołu merytorycznego (o zarzutach załogi względem dyrektora przeczytasz m.in. tutaj).

Zatrważające są słowa ministra o "skali nieradzenia sobie". Wydawać by się mogło, że dyrektorzy publicznych instytucji kultury powinni być rozliczani z tego, jak sobie radzą, i jeśli okazałoby się, że to radzenie sobie jest mało spektakularne i niezbyt rozwojowe - dymisjonowani. Ze słów ministra Zdrojewskiego w kontekście jego decyzji wynika, że Cavalucci, owszem, nie radzi sobie, ale nie na tyle, żeby go odwoływać. Nie radzi sobie "troszeczkę" mniej źle niż tragicznie. Jest nieudacznikiem w 90 procentach, a nie 100, więc może zajmować stanowisko. Minister swoją decyzją nagrodził Cavalucciego.


Tymczasem ogromna szkoda potencjału ludzi i instytucji. Mam wrażenie, że najbliższy rok będzie czasem stagnacji i braku działań, które można by podjąć, a które najpewniej nie zostaną podjęte - trudno wierzyć, by dyrektorowi CSW chciało się starać i zmieniać postawę wiedząc, że i tak pożegna się z instytucją.

Nie można zapomnieć o politycznym aspekcie decyzji ministra. Odwołanie Cavalucciego byłoby przyznaniem racji Annie Sobieckiej i grupie osób, które protestowały w związku z filmem "Adoracja" Jacka Markiewicza . A na to minister pozwolić sobie nie mógł.

Bardzo ciekawe, jak uzasadni swoją decyzję. A zrobi to dopiero w poniedziałek rano na specjalnym spotkaniu z dziennikarzami. Relacja w poniedziałkowym wydaniu "Wybieram Dwójkę", tuż po 16:00.

czwartek, 9 stycznia 2014

[Zapowiedź bez spoilera] "Nimfomanka" - trochę jak moralitet

W piątek do kin trafi pierwsza część "Nimfomanki" Larsa von Triera, od kilku miesięcy zapowiadana jako jeden z najbardziej kontrowersyjnych filmów w historii, ba! - jako pornografia na srebrnym ekranie. Ile w tym prawdy, ile marketingu? 

Plakat "Nimfomanki"; źródło: materiały prasowe
 O tym najlepiej przekonacie się sami, odwiedzając kino. Naprawdę warto. Nie kierujcie się głosami 'oburzonych', którzy już odsądzają film od czci i wiary - w czasach, gdy pornografia w Sieci jest łatwiej dostępna od rzetelnej wiedzy, nie ma w "Nimfomance" naprawdę wiele szokującego. To po prostu kino czasów, w których żyjemy, opowiadające o nich mocno, bez figowego listka, ale w sposób wysmakowany i bardzo zmysłowy. Taka jest zresztą główna bohaterka, Joe, mówiąca o sobie, że jedynym jej grzechem jest chęć silniejszego doświadczania.

Gdzieniegdzie w zapowiedziach pojawia się określenie "Nimfomanki" jako "dramatu erotycznego". Wiele w tej historii dramatyczności, sporo erotyki (czasem hard, rzadziej soft), ale dużo też swoistego komizmu. Epizod z Panią H. (genialna Uma Thurman!), sekwencja z zakładem o czekoladki, "zabawa w żaby"... na kontrowersyjnej "Nimfomance" można się nieźle ubawić, choć sama opowieść wydaje się zmierzać w zupełnie inną stronę. 

 Trailer "Nimfomanki" (tylko dla dorosłych)

Ważny głos w dyskusji na temat współczesnej seksualności. I dzieło robiące ogromne wrażenie. Obecność obowiązkowa. A więcej o filmie za jakiś czas.

"Nimfomanka", reż. Lars von Trier, premiera: 10.stycznia 2014.