Banner gora

piątek, 4 września 2020

Wygnańcy



To zdarzyło się w przeciągu ledwie paru godzin, które minęły na wykonywaniu czynności mniej lub bardziej niezbędnych.

Najpierw - euforia. Po kilku dniach powróciło lato w swoim najlepszym wydaniu. Z bezchmurnym niebem, bezwietrznym porankiem, energią w powietrzu i umiarkowaniem, które różniło ten dzień od innych podczas fal upałów. Potem - właściwie nie wiadomo, co było bezpośrednio potem; może żal, że trzeba wykonać obowiązki zamiast cieszyć się słońcem, może nadzieja, że jeszcze tylko kilka tych najważniejszych rzeczy na liście i - koniec, a może po prostu charakterystyczna dla szczęścia bezmyślność. Tak, chyba to ostatnie, szczęśliwy zwykle nie docieka powodów swojej radości; bierze głęboki oddech i prze do przodu. 

Popołudniu wszystko zostało wywrócone na drugą stronę. Niebo zasnuło się grubą warstwą chmur, wiatr niósł ze sobą coraz bardziej przenikliwe zimno i wilgoć, która poczęła się zmieniać: najpierw w drobne, pojedyncze krople, potem w mżawkę, aż lunęło intensywnym deszczem. 

W ten sposób streszczono - nieudolnie, jak w bryku - niemal cały rok. 

W trakcie zimowych spacerów znajomymi ulicami, skwerami, parkami czy ogrodami aż trudno uwierzyć, że kiedyś królowało tam lato. Ciemność i mróz jak gdyby rządziły niepodzielnie, twardą ręką, nawet - można byłoby zaryzykować stwierdzenie - w sposób dyktatorski. Za to latem - rządy błota, chłodu i mroku są jak zły sen, majak gdzieś z tyłu głowy, który - owszem - może przez chwilę uwiera i niepokoi, ale jest tylko dziwnym wyobrażeniem, bez szans spełnienia. 

A czy tak samo nie jest z człowiekiem, wokół którego pojawia się tak gęsty mrok, że wydaje mu się, że już nigdy się przezeń nie przedrze? I czy podobnie ci wszyscy wokół, u których - szczęśliwie! - trwa lato, nie zaprzeczają temu mrokowi?

A może to kolejne pole bezwzględnej walki o panowanie nad światem? Walki, co przeniosła się nawet na pory roku i nikt jeńców brać nie zamierza. Zniewieściała wiosna i starczy uwiąd jesieni już zostały pokonane; zresztą - mówiąc szczerze - nikt za nimi szczególnie nie płakał. Ot, jakieś wątłe dziwadła skłonne do kompromisu. Po co się rozdrabniać, po co cieniować, skoro można grubą linią oddzielić, jak na początku - światło od ciemności, niebo od ziemi, dobro od zła. Byle wyraziściej, byle dosadniej. I bez dyskusji. Albo ja jego, albo - on mnie. On mi huraganem, ja mu śnieżycą. Bez żadnej szansy na rozejm.

Z informacji docierających z obu stron wynika, że szykuje się decydujące starcie. Zaznajomieni z wojenną sztuką oceniają, że mrok wygrywa. 

czwartek, 2 lipca 2020

O niezaniedbywaniu siebie



Spojrzałem na wszystkie wersje robocze kolejnych notatek, które ostatecznie się tu nie znalazły. To była długa przerwa. Wiele razy myślałem, jak się z niej wytłumaczyć, o tym też powstawały nowe akapity. Ale ponieważ nigdy nie byłem w stanie wyczerpująco o tym opowiedzieć, ostatecznie - milczałem. Chciałbym już wyjść z zastawionej na siebie pułapki. Dlatego nie będę tłumaczył czegokolwiek. Milczenie zresztą było pozorne, bo wydarzyło się w tym czasie dużo. Mógłbym nawet zaryzykować stwierdzenie, że ekstremalnie wiele. Ale znów, natychmiast karcę się za używanie hiperboli - jak wiele przesady w słowach, gestach i czynach nas otacza! Każda książka staje się bestsellerem (jeszcze przed premierą), nowa piosenkarka - odkryciem, o kwestiach politycznych, społecznych, światopoglądowych już nie nie wspominając. Mam dość tej dziwacznej huśtawki czarne-białe

Zwłaszcza, że przynosi ona iluzoryczne korzyści. Jest dookreśleniem i kneblem jednocześnie. Jest czymś wygodnym i równie uwierającym. Skłania, by opowiedzieć się w całości po stronie x, a nie y. Wybrać i tego wyboru się trzymać za wszelką cenę. Na przykład rzucić się w wir pracy. Trwać w przekonaniu, że to ma być głównym motorem, który sprawi, że reszta potoczy się tak, jak powinna. W takim tempie, w jakim powinna. I zresztą poniekąd tak się dzieje. Tyle, że tracimy z oczu widoki, które zostałyby z nami, gdybyśmy odstawili ten motor. Widoki i emocje. 

Dzielę się na początek tymi kilkoma refleksjami, całkowicie niezobowiązującymi. Tak jak niezobowiązująca jest ich ilustracja. Ot, połowa lutego tego roku, pocztówka z innego świata. Świata sprzed. Rozpędzonego, nie oglądającego się za siebie. Kilka dni przed moimi urodzinami. I nagle, przy drodze, odnalezione takie miejsce. A potem wiele kolejnych, wraz z fantastycznymi ludźmi. Spotkań z nimi najbardziej brakuje. 

Powracam do zdjęć i dziwię się, że to, co na nich utrwalone (i to, co nieutrwalone) mogło wydarzać się w takim pośpiechu. I gdy organizm każe zwolnić, nabieram przekonania, że ten pośpiech jest nie do odtworzenia. Może nie tyle przekonania, co nadziei, że będziemy potrafili wolniej, spokojniej, bardziej przemyślanie. Do końca. Tych kilka wersji roboczych to bowiem tylko kropelka oceanu niedokończonych, porzuconych spraw. Nie było czasu, nie było sił, nie było chęci, by trzymać to w ryzach. 

Może czas porzucić dawne przyzwyczajenia?