Banner gora

poniedziałek, 26 maja 2014

"Karuzela" Roberta Wichrowskiego

Bohaterowie istotnie kręcą się na karuzeli - i to wcale nie metaforycznej. Szkoda tylko, że jest to karuzela schematu, z której reżyser nie potrafi zejść w odpowiednim momencie.

Rafał (Mikołaj Roznerski) oraz Piotr (Mateusz Janicki), przyjaciele, traktujący się niczym bracia, kochają się w Magdzie (Karolina Kominek). Ta najpierw ląduje w łóżku z pierwszym, potem - wchodzi w związek z drugim, po czym okazuje się, że jest w ciąży. Do pełni brakuje jeszcze czwartego elementu, czyli Natalii, przyrodniej siostry Piotra, która zakochuje się w Rafale. Pozornie wszystko się układa, Magda z Piotrem zakładają rodzinę i kupują mieszkanie, jednak tajemnica Rafała i Magdy jest niczym drzazga pod paznokciem. 

Oto punkt wyjścia "Karuzeli" w reżyserii Roberta Wichrowskiego, filmu, który miał potencjał, aby być przyzwoity. Szkoda, że to się nie udało i w efekcie otrzymaliśmy historię rodem z serialu.

Właśnie na takim serialowym poziomie odbywają się pomiędzy bohaterami rozmowy o życiu, szczęściu, miłości - wydumane to czasem, często banalne i mdłe. O ich osobowościach trudno  coś więcej ponad to, że raczej nie mają skłonności do mówienia prawdy, brak im cywilnej odwagi, nie zabezpieczają się i dość liberalnie podchodzą do kwestii współżycia. A gdzie jakieś wartości? Reżyser twierdzi, że to przyjaźń i rodzina. Problem z tą pierwszą polega na wspomnianym wcześniej braku szczerości, a rodzina - to albo brak (przypadek Piotra), albo ciepły, bezpieczny background dla osoby, która nie potrafi/nie chce dorosnąć (Rafał). I tyle. Kilka rodzinnych ujęć przy stole, rozmowa i palenie fajek z tatusiem (żeby mama nie widziała).

Tym, co najbardziej razi, jest schametyczność i dosłowność. Tytułowa karuzela jest już i tak wystarczająco czytelną metaforą, silnie skonwencjonalizowaną w języku, czego Robert Wichrowski chyba nie dostrzega. Pokazuje nam więc bohaterów bawiących się na karuzeli w berlińskim lunaparku oraz (trzykrotnie) maleńką córkę Rafała i Magdy, również na karuzeli. Żeby się widz domyślił!

Karolina Kominek przez cały film ma minę mówiącą: "to nie twoje dziecko, Piotrze", Mikołaj Roznerski - wzrok zbitego psa. Całkiem zabawnie się to ogląda. Ale śmiech w dość dramatycznych scenach nie jest chyba zaplanowaną reakcją twórców.

Ach, no i jeszcze jeden z motywów - palenie papierosów. Że taki sposób na odreagowanie młodzieńczych stresów. Że obaj panowie to lubią. Reżyser prawie wszystkie ważne sceny przeplata obrazem bohatera odpalającego papierosa. Po ósmym razie robi się wesoło i karykaturalnie. Podobno "mądrej głowie dość dwie słowie", więc przyzwoicie byłoby skoncentrować się np. na dokładniejszym rysie bohaterów, którzy niestety sprawiają wrażenie papierowych i ulepionych pod scenariusz, a nie ludzi z krwi i kości. Ale może to byłoby trudniejsze. Pozostają więc tanie gesty i pretensjonalne powtórzenia (jak choćby powolne wyciemnianie kadru na zakończenie sekwencji). I ten moment zdziwienia, gdy odkrywasz, że berliński bar to... jeden ze znanych warszawskich klubów. Ale ujęcie na tle berlińskiego dworca - no po prostu miodzio!

Zdjęcia Adama Bajerskiego są tym, co można zapisać po stronie plusów.

Z "Karuzeli" zapamiętam parę naiwnych obrazów, naiwnych dialogów i jednostajną minę filmowej Magdy niczym kota defekującego na pustyni. I kilka banalnych pytań o szczęście, miłość i odpowiedzialność, na które myślący ludzie już dawno znaleźli odpowiedzi. Choć może target tego filmu nie.

Przyzwoita technicznie przeciętność.

środa, 14 maja 2014

Dojmująca strata

Gdy w słusznym wieku umierają mistrzowie, żegnając ich, mamy poczucie, że wciąż możliwy jest dialog z ich (często bogatą) twórczością. Malik Bendjelloul odszedł, nim zdążyliśmy odpowiedzieć na jego "dzień dobry". 

Trudno pogodzić się z wiadomością, która dotarła do nas dziś rano. Laureat Oscara za film dokumentalny "Sugar Man", 36-letni Malik Bendjelloul, przegrał walkę z depresją i popełnił samobójstwo. 

Miałem przyjemność spotkać się z nim podczas jego wizyty w Polsce w ramach promocji "Sugar Mana". Była druga połowa lutego 2013 roku, słoneczny, choć mroźny dzień, ambasada Szwecji, tuż obok MON, Belwederu i Kancelarii Premiera. Tego typu spotkania są szczególne. Po kolei są umawiani dziennikarze, którzy na rozmowy mają nie więcej niż dziesięć, piętnaście minut. Nie ma czasu, aby rozwinąć rozmowę, odpowiedzi bywają lakoniczne, a pytania kolejnych dziennikarzy - siłą rzeczy - w części się powtarzają. 

Dobrze pamiętam kwadrans rozmowy z Malikiem. 

Niezwykle skromny, delikatny, ale jednocześnie sprawiający wrażenie bardzo pogodnego i pewnego swojej wartości. Ten typ dziennikarza (Malik pracował w szwedzkiej telewizji, był reporterem, autorem muzycznych filmów dokumentalnych), który potrafi natychmiast skruszyć dystans, a jednocześnie pozostaje tajemniczy i niewiele odsłania siebie. Byłem pod wrażeniem jego determinacji, gdy opowiadał o swojej czteroletniej pracy nad filmem i czterokrotnej podróży do Detroit, aby za każdym razem nagrać 10-minutową rozmowę z Sixto Rodriguezem, bo na więcej muzyk się nie zgadzał. Jak opowiadał o tym, że to jedna z sześciu historii, które odkrył podczas podróży po Afryce. A ja zażartowałem, że ma w zanadrzu jeszcze pięć, więc jest w czym wybierać. Zafascynowany był tą możliwością wyjechania dokądkolwiek i opowiedzenia historii o czym tylko się chce. I te jego pogodne, ciepłe, brązowe oczy, w których aż się iskrzyło, gdy opowiadał. 

A opowiadać umiał. Jego "Sugar Man" to dokument, który ogląda się z zapartym tchem niczym świetny film sensacyjny. Jednym z wielu dowodów niech będzie fakt, że planowany koncert Rodrigueza w Warszawie rozrósł się z powodu zainteresowania aż do trzech koncertów, granych, o ile pamiętam, dzień po dniu. Oczywiście, część widzów była rozczarowana ujrzeniem legendy na żywo. Wystarczy odnaleźć w sieci nagrania z koncertów Rodrigueza, aby przekonać się, że najlepsze lata... miałby za sobą, gdyby stał się sławny w latach 70. Teraz jest skromnym starszym panem, który próbuje dorównać dawnej skali głosu, czasem nieporadnie rozglądającym się po scenie. Jednak - magia filmu Bendjelloula trwa. 

Kiedy dwa lub trzy tygodnie po naszej rozmowie Malik odbierał Oscara za najlepszy film dokumentalny, szalałem z radości, bo mu się to należało jak nikomu innemu. Pomyślałem, że teraz przed nim owocny czas, a skoro za pełnometrażowy debiut otrzymuje tak prestiżową statuetkę, to co będzie za kilka lat?

Tym bardziej boli mnie ironiczna odpowiedź losu na moje pytanie. Paradoksalnie splotły się losy Rodrigueza i Bendjelloula. To twórczości Sixto Rodrigueza miała być na szeroką skalę nieodkryta. Tymczasem żegnamy dziś Malika Bendjelloula, którego twórczości nigdy nie poznamy.

Nie umarł dziś reżyser jednego filmu. Umarł reżyser tych wszystkich filmów, których nie będzie nam dane zobaczyć. Dlatego ta pustka jest tak dojmująca.