Banner gora

środa, 14 maja 2014

Dojmująca strata

Gdy w słusznym wieku umierają mistrzowie, żegnając ich, mamy poczucie, że wciąż możliwy jest dialog z ich (często bogatą) twórczością. Malik Bendjelloul odszedł, nim zdążyliśmy odpowiedzieć na jego "dzień dobry". 

Trudno pogodzić się z wiadomością, która dotarła do nas dziś rano. Laureat Oscara za film dokumentalny "Sugar Man", 36-letni Malik Bendjelloul, przegrał walkę z depresją i popełnił samobójstwo. 

Miałem przyjemność spotkać się z nim podczas jego wizyty w Polsce w ramach promocji "Sugar Mana". Była druga połowa lutego 2013 roku, słoneczny, choć mroźny dzień, ambasada Szwecji, tuż obok MON, Belwederu i Kancelarii Premiera. Tego typu spotkania są szczególne. Po kolei są umawiani dziennikarze, którzy na rozmowy mają nie więcej niż dziesięć, piętnaście minut. Nie ma czasu, aby rozwinąć rozmowę, odpowiedzi bywają lakoniczne, a pytania kolejnych dziennikarzy - siłą rzeczy - w części się powtarzają. 

Dobrze pamiętam kwadrans rozmowy z Malikiem. 

Niezwykle skromny, delikatny, ale jednocześnie sprawiający wrażenie bardzo pogodnego i pewnego swojej wartości. Ten typ dziennikarza (Malik pracował w szwedzkiej telewizji, był reporterem, autorem muzycznych filmów dokumentalnych), który potrafi natychmiast skruszyć dystans, a jednocześnie pozostaje tajemniczy i niewiele odsłania siebie. Byłem pod wrażeniem jego determinacji, gdy opowiadał o swojej czteroletniej pracy nad filmem i czterokrotnej podróży do Detroit, aby za każdym razem nagrać 10-minutową rozmowę z Sixto Rodriguezem, bo na więcej muzyk się nie zgadzał. Jak opowiadał o tym, że to jedna z sześciu historii, które odkrył podczas podróży po Afryce. A ja zażartowałem, że ma w zanadrzu jeszcze pięć, więc jest w czym wybierać. Zafascynowany był tą możliwością wyjechania dokądkolwiek i opowiedzenia historii o czym tylko się chce. I te jego pogodne, ciepłe, brązowe oczy, w których aż się iskrzyło, gdy opowiadał. 

A opowiadać umiał. Jego "Sugar Man" to dokument, który ogląda się z zapartym tchem niczym świetny film sensacyjny. Jednym z wielu dowodów niech będzie fakt, że planowany koncert Rodrigueza w Warszawie rozrósł się z powodu zainteresowania aż do trzech koncertów, granych, o ile pamiętam, dzień po dniu. Oczywiście, część widzów była rozczarowana ujrzeniem legendy na żywo. Wystarczy odnaleźć w sieci nagrania z koncertów Rodrigueza, aby przekonać się, że najlepsze lata... miałby za sobą, gdyby stał się sławny w latach 70. Teraz jest skromnym starszym panem, który próbuje dorównać dawnej skali głosu, czasem nieporadnie rozglądającym się po scenie. Jednak - magia filmu Bendjelloula trwa. 

Kiedy dwa lub trzy tygodnie po naszej rozmowie Malik odbierał Oscara za najlepszy film dokumentalny, szalałem z radości, bo mu się to należało jak nikomu innemu. Pomyślałem, że teraz przed nim owocny czas, a skoro za pełnometrażowy debiut otrzymuje tak prestiżową statuetkę, to co będzie za kilka lat?

Tym bardziej boli mnie ironiczna odpowiedź losu na moje pytanie. Paradoksalnie splotły się losy Rodrigueza i Bendjelloula. To twórczości Sixto Rodrigueza miała być na szeroką skalę nieodkryta. Tymczasem żegnamy dziś Malika Bendjelloula, którego twórczości nigdy nie poznamy.

Nie umarł dziś reżyser jednego filmu. Umarł reżyser tych wszystkich filmów, których nie będzie nam dane zobaczyć. Dlatego ta pustka jest tak dojmująca.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz