Zapowiadało się nieźle - film przełamujący tabu w kraju, w którym większość obywateli deklaruje się jako wierzący i praktykujący katolicy. Wprost mówiący o problemie homoseksualizmu wśród księży. Odchodzący od schematów i uproszczeń. Niestety - od stereotypów Małgośce Szumowskiej uciec się nie udało.
Tekst zdradza zakończenie historii.
Ośrodkiem dla trudnej młodzieży, znajdującym się na mazurskiej wsi, zajmują się Michał i ksiądz Adam. Sprawują opiekę nad dorastającymi chłopcami, wykazującymi ogromne problemy wychowawcze, dla których ośrodek jest alternatywą wobec zakładu poprawczego.Wkrótce ksiądz zaprzyjaźnia się z miejscowym outsiderem, Szczepanem "Dynią", do którego z czasem zaczyna czuć o wiele więcej niż przyjaźń.
"W imię..." jest opowieścią przepięknie nakręconą (wyrazy uznania dla Michała Englerta). Porywającą przez pierwsze pół godziny wchodzenia w świat bohaterów ośrodka dla trudnej młodzieży, którymi opiekują się Michał (w tej roli świetny Łukasz Simlat) oraz ksiądz Adam (Andrzej Chyra). W tym czasie rażą tylko niektóre, nieliczne ujęcia (sceny biegu księdza Adama przez las - pomysł przetrawiony przez wielu reżyserów na wszystkie możliwe sposoby), czasem quasi-dokumentalizm. Po pół godzinie, gdy akcja robi się dynamiczna - razi coraz więcej: banalność założonej przez reżyserkę alegoryczności (ksiądz Adam kuszony przez Ewę, graną przez Maję Ostaszewską; scena nauki pływania Szczepana "Dyni" (Mateusz Kościukiewicz), przypominającą konstrukcję piety, brak fabularnej ciągłości, logiczności (z ośrodka znika jeden z chłopców, po czym widzimy, jak reszta szuka go gdzieś w lesie - skąd wiedzieli, że będzie właśnie tam?). Wreszcie końcówka filmu, po której zostaje tylko złość i rozczarowanie.
Warto podkreślić dobre aktorstwo - najlepszy jest Silmat, przypominający mi postać graną przez niego w serialu HBO "Bez tajemnic" (zdjęcia do tego serialu także Michała Englerta); całkiem dobra Ostaszewska. Andrzej Chyra za tę rolę otrzymał Złotego Lwa (choć wydaje się, że powinien on przypaść Dawidowi Ogrodnikowi za nieprawdopodobną rolę Mateusza Rosińskiego w "Chce się żyć"!). Mam wrażenie, że w kreacji księdza, szczególnie pod koniec filmu, wykorzystuje chwyty z "Wszyscy jesteśmy Chrystusami" (choć bez zbyt szerokiego grania i przesady, charakterystycznej dla filmów Koterskiego). Genialna jest za to scena rozmowy Adama z siostrą (tu ukłony dla talentu Chyry). Mateusz Kościukiewicz świetnie się sprawdził w roli outsidera - jest równie outsiderski jak w "Baczyńskim" (choć tam miał lepszą fryzurę i był bez zarostu!).
Niestety, Małgośka Szumowska uległa stereotypowi, z którym - jak sądzę - chciała się mierzyć, tworząc taki film. Dziwi mnie, że za "W imię..." otrzymała nagrodę Teddy (za najlepszy film poświęcony gejom i lesbijkom) na Berlinale. Obraz homoseksualizmu, jaki wyłania się z filmu, nie dość, że jest stereotypowy, to jeszcze krzywdzący: scena biegania i zwierzęcego nawoływania się w kukurydzy (formalnie zbyt długa i przez to nużąca; jedni chwalą ten obraz nieokrzesanej, dzikiej męskości i pierwotności), opowieść o jednym z wychowanków ośrodka, który zmusza drugiego do odbywania stosunków seksualnych, co kończy się samobójstwem - oto, do czego doprowadza homoseksualizm! W ostatniej scenie wśród tłumu seminarzystów w sutannach dostrzegamy Szczepana, który odwraca się w stronę kamery i puentuje film długim, wymownym spojrzeniem. Takie zakończenie to woda na młyn dla wielu krytyków filmu, którzy użyli już oręża "homopropagandy" i "walki lewaków z Kościołem". Przesłanie dla widza jest proste - ksiądz zaraził chłopaka gejostwem, więc ten powtarza jego "błąd" i postanawia wejść w świat kapłański, gdzie homoseksualizm się pleni. Puenta filmu jest więc zmieszaniem stereotypu i prawdy oczywistej (nie dla wszystkich), którą trzeba nazwać truizmem czy wręcz banałem. A w dodatku potwierdzeniem absurdalnej tezy Tomasza Terlikowskiego, że Kościół chcą od środka zniszczyć homoseksualiści, którzy jako księża będą bałamucić młodzież.
Czyżby o to chodziło Małgośce Szumowskiej? Dlaczego zdecydowała się na takie zakończenie filmu, za które powinna otrzymać nagrodę, ale raczej "Frondy"?
Myślę, że prawda o homoseksualizmie w Kościele jest trochę inna. Wielu młodych homoseksualnych chłopaków, dostrzegając brak akceptacji społecznej dla ich "innej" miłości, zwraca się w kierunku Kościoła; część z nich myśli poważnie o życiu kapłana - to szansa na wyniesienie "grzesznej" miłości do rangi miłości czystej, skierowanej ku Bogu. Jednostki spośród tej części ten pomysł realizują. Jednym się udaje, inni rezygnują, część rezygnuje z idealizmu i realizuje w seminarium swoje popędy. Ale odpowiedzialność za to, że wśród księży jest spory odsetek homoseksualistów ponosi cała społeczność. W kraju, w którym można kochać, kogo się chce i mówić o tym wprost, ksiądz Adam nie byłby księdzem, tylko żyłby w szczęśliwym związku z mężczyzną, nikt by tego nie potępiał. I tego szerszego spojrzenia na społeczny problem zabrakło mi w filmie Małgorzaty Szumowskiej. Bez niego film staje się karykaturą tego, czym w założeniu twórców miał być. Obrazem homoseksualizmu, który zaraża, wciąga, degraduje.
Aktu nieuporządkowanego.
Małgośka Szumowska tłumaczy teraz, po premierze filmów, że film nie jest kontrowersyjny, bo homoseksualizm to jest w ogóle jakiś dalszy plan, a najważniejsza jest samotność księża. Nie wiem, co o tym sądzicie, dla mnie to odwracanie kota ogonem. Czyżby dystrybutorzy lub producenci wymusili takie posunięcie, aby zwiększyć frekwencję?...
Małgośka Szumowska tłumaczy teraz, po premierze filmów, że film nie jest kontrowersyjny, bo homoseksualizm to jest w ogóle jakiś dalszy plan, a najważniejsza jest samotność księża. Nie wiem, co o tym sądzicie, dla mnie to odwracanie kota ogonem. Czyżby dystrybutorzy lub producenci wymusili takie posunięcie, aby zwiększyć frekwencję?...