Banner gora

piątek, 4 października 2013

Po co nam fabuła o Wałęsie?

Owacje na festiwalu w Wenecji, zaproszenia na 90 innych festiwali filmowych, polska kandydatura do Oscara, nieustanna obecność w mediach i wąsy Roberta Więckiewicza, które odwiedziły już chyba wszystkie telewizje śniadaniowe. Nie ma wątpliwości - Andrzejowi Wajdzie opłacało się zrobić film o Lechu Wałęsie. "Opłacało" jest zresztą w opowieści o najnowszym filmie Wajdy słowem-kluczem. Niestety. 

Dyskusja o tym, jaki film ostatecznie wyszedł Andrzejowi Wajdzie to jedno. Ale dyskusja o tym, czy ten film w takiej formie z ręki tego reżysera powstać powinien - to drugie. I moim zdaniem ważniejsze. I o tej drugiej sprawie chcę się dziś wypowiedzieć.

Spotkałem się z Andrzejem Wajdą w marcu 2011 roku jako praktykant Polskiego Radia - Programu I (Dziś: Pierwszego Programu) - przygotowywałem rozmowy do audycji pożegnalnej o Andrzeju Kreutzu-Majewskim. Andrzej Wajda znał go z czasów krakowskiej ASP. Kiedy pod sam koniec wywiadu wypytywałem Wajdę o to, jaki będzie ten film o Wałęsie, usłyszałem mniej więcej takie słowa: "To będzie film dla młodych ludzi, takich jak pan, którzy niewiele wiedzą o Solidarności". 

W wywiadach Andrzej Wajda tak tłumaczy powstanie tego filmu: 
"O tym, że film „Wałęsa” jest najtrudniejszym tematem, jaki podejmowałem kiedykolwiek w ciągu moich 55 lat pracy filmowej, wiem dobrze, ale nie widzę żadnego innego reżysera, który może zrobić film o Lechu, z którego ja będę zadowolony. Nie mam wyjścia." (cytat ze strony: walesafilm.pl).

Jak dobre trzeba mieć samopoczucie i opinię na własny temat, a zarazem - jak głęboko trzeba ukryć (lub zgubić) skromność, aby wypowiedzieć te słowa? Zwróćcie uwagę - zadowolony ma być sam reżyser - nie Wałęsa, który będzie portretowany, nie widzowie, nie historycy - tylko Andrzej Wajda. W domyśle - jeśli reżyserowi się spodoba, to publiczności również, w końcu obcujemy z niekwestionowanym mistrzem polskiego kina.

Popkultura A.D. 2013 Źródło: stopklatka.pl i digitalspy.com
Od początku jestem bardzo sceptyczny wobec tego filmu. Po pierwsze uważam, że filmy fabularne na temat postaci historycznych powinno się tworzyć wtedy, gdy te postaci już nie żyją. Po drugie, jeśli już za wszelką cenę chce się robić film o żyjącym bohaterze, należy zachować obiektywizm. A w obiektywizm Andrzeja Wajdy, mimo gorących zapewnień, nie wierzę i nie uwierzę. Zbyt dobrze pamiętam kampanię prezydenta Komorowskiego z 2010 roku, kiedy to bodajże w Łazienkach Królewskich, podczas prezentacji komitetu honorowego, Wajda wygłosił płomienną mowę na temat walki z PiSem. Dziś natomiast Andrzej Wajda popiera pomysł premiera Tuska, by zniechęcać Warszawiaków do obywatelskiego udziału w referendum w sprawie odwołania Hanny Gronkiewicz-Waltz (jakże to "demokratyczne"!). Jeden z najwybitniejszych reżyserów polskich umościł się po jednej stronie sceny politycznej - tej samej, po której umieścił się sam Lech Wałęsa, w swoich wypowiedziach niejednokrotnie popierając Donalda Tuska. A wiadomo, że to za rządów PiS pojawiły się teorie o "Towarzyszu Bolku", to za rządów Kaczyńskiego Wałęsa płakał w telewizji, że próbuje się go zniszczyć. W tym kontekście o filmie Wajdy trzeba mówić jako o produkcie od samego początku koniunkturalnym (nawet jeśli efekt jest lepszy, niż przewidywaliśmy). W końcu to film z założenia o bohaterze, o laureacie Nobla, o legendzie. Ostatecznego odbrązowienia być nie może, bo okazałoby się, że to może nie Wałęsa, ale Anna Walentynowicz i Andrzej Gwiazda powinni być tytułowymi bohaterami filmu.

Lech Wałęsa zasługuje na film. Na obiektywny film dokumentalny, stworzony przez młode pokolenie twórców filmowych, współpracujących z konsultantami historycznymi; przez ludzi mądrych, nieuwikłanych w żaden sposób w spory, które podzieliły tamtą Solidarność (czego efekty widzimy dziś). Film, w którym znalazłaby się prawda na temat wielu decyzji Wałęsy, jego rzekomej lub nie współpracy ze służbami specjalnymi itd. Film Andrzeja Wajdy, ponieważ jest filmem fabularnym, z założenia nie może odpowiedzieć na te pytania: nie dotyczą go te same kryteria, nie można w jego kontekście mówić o ściśle rozumianej prawdzie i fałszu. A reżysera nie można z niego rozliczyć, bo zawsze obroni się argumentem, że to jego artystyczna wizja. Obraz Wajdy - reżysera, twórcy - jest kreacją odnoszącą się do realnych postaci. Każdy, kto próbuje przekonywać, że fabuła jest prawdą o wydarzeniach, jest hochsztaplerem.

Największą tragedią jest to, że Andrzej Wajda wymyślił film o Wałęsie w jakimś sensie jako remedium na książkę Pawła Zyzaka, a to tak jakby chcieć leczyć niestrawność, aplikując krople do nosa. Czarny, negatywny wizerunek Wałęsy należało przysłonić filmową, epicką, jasną w finale opowieścią. Niezależnie od walorów estetycznych samego filmu (o tym osobno), film fabularny o Wałęsie nie doda nic do dyskusji o tej niejednoznacznej, kontrowersyjnej postaci. W końcu chodziło o co innego: o wzmocnienie sypiącego się pomnika (poprzez współczesne wypowiedzi Wałęsy).

Dzieło, jakie powstało, należy uważać za twór kultury popularnej. Ku pokrzepieniu serc i radości gawiedzi.

I nauczycielek, które bez obaw zaprowadzą klasy do kina.

Ironiczne powiedzenie: "Spoko, Andrzej, szkoły przyjdą", w przeciwieństwie do legendy Wałęsy, nie straciło absolutnie nic ze swojej aktualności.

 Czy naprawdę potrzeba dziś artystycznej interpretacji działań Lecha Wałęsy? Czy może jednak rzetelnej historycznej dyskusji?


środa, 2 października 2013

Uwaga! - niesprawiedliwe kaucje?

Źródło: www.biblioteczne.pl
Okazuje się, że pojęcie "mała ojczyzna" może funkcjonować w Warszawie. Choć nie zawsze bywa właściwie rozumiane.

Jeśli mieszkasz na Bielanach, a studiujesz na uczelni, która znajduje się poza granicami tej dzielnicy, to przy zapisie do Biblioteki Publicznej im. Stanisława Staszica na terenie Dzielnicy Bielany musisz zapłacić 50 zł kaucji. Natomiast, jeśli studiujesz na UKSW czy AWF-ie (obie uczelnie znajdują się na terenie Bielan), to niezależnie, czy mieszkasz na terenie tej dzielnicy czy gdziekolwiek indziej w Warszawie (lub dojeżdżasz na zajęcia raz na dwa tygodnie z drugiego końca Polski), jesteś z kaucji zwolniony (podobnie jak mieszkańcy na stałe zameldowani w Warszawie). Studenci AWF i UKSW są w oczach dyrekcji biblioteki bielańskiej bardziej wiarygodni, a z faktu, że studiują na terenie dzielnicy wynika, że prawdopodobieństwo zniszczenia przez nich książek jest mniejsze?

A to wszystko na początku XXI wieku, gdy metropolia Warszawy się rozrasta wraz z obszarem "wspólnego biletu ZTM" i coraz częściej słychać o zniesieniu obowiązku meldunkowego. A osoby niezameldowane w Warszawie, które okażą np. umowę najmu mieszkania na terenie danej dzielnicy, mogą wybierać lokalne władze i brać udział w referendach. 

Czyli: mogę brać udział w wyborach burmistrza dzielnicy Bielany lub w referendum w sprawie odwołania Hanny Gronkiewicz-Waltz, ale zapisać się bezpłatnie do publicznej biblioteki - już nie. Dodajmy - biblioteki, która jest opłacana także z moich pieniędzy - właściciele mieszkania płacą podatek od wynajmu.

Podobny problem jeszcze kilka lat temu występował w bibliotekach innych dzielnic. Na szczęście, większość z nich usunęła już podobne zapisy ze swoich regulaminów. 

Wysłałem dziś zapytanie do Witolda Kona,dyrektora biblioteki na Bielanach, dlaczego taki przepis w regulaminie ma zastosowanie. Poinformuję Was o odpowiedzi, jak tylko ją otrzymam.

Uśmialiśmy się dziś z panią bibliotekarką, która przyznała, że sama nie rozumie, dlaczego tak został sformułowany.

A jakie jest Wasze zdanie? Czy biblioteki i inne instytucje publiczne mają prawo do rozróżniania ludzi na podstawie takich kryteriów? Czy spotykacie się z podobnymi zapisami w regulaminach, które budzą Wasze wątpliwości?