Banner gora

poniedziałek, 30 września 2013

"W imię...", czyli triumf stereotypu

Zapowiadało się nieźle - film przełamujący tabu w kraju, w którym większość obywateli deklaruje się jako wierzący i praktykujący katolicy. Wprost mówiący o problemie homoseksualizmu wśród księży. Odchodzący od schematów i uproszczeń. Niestety - od stereotypów Małgośce Szumowskiej uciec się nie udało. 

Tekst zdradza zakończenie historii.

Ośrodkiem dla trudnej młodzieży, znajdującym się  na mazurskiej wsi, zajmują się Michał i ksiądz Adam. Sprawują opiekę nad dorastającymi chłopcami, wykazującymi ogromne problemy wychowawcze, dla których ośrodek jest alternatywą wobec zakładu poprawczego.Wkrótce ksiądz zaprzyjaźnia się z miejscowym outsiderem, Szczepanem "Dynią", do którego z czasem zaczyna czuć o wiele więcej niż przyjaźń.

"W imię..." jest opowieścią przepięknie nakręconą (wyrazy uznania dla Michała Englerta). Porywającą przez pierwsze pół godziny wchodzenia w świat bohaterów ośrodka dla trudnej młodzieży, którymi opiekują się Michał (w tej roli świetny Łukasz Simlat) oraz ksiądz Adam (Andrzej Chyra). W tym czasie rażą tylko niektóre, nieliczne ujęcia (sceny biegu księdza Adama przez las - pomysł przetrawiony przez wielu reżyserów na wszystkie możliwe sposoby), czasem quasi-dokumentalizm. Po pół godzinie, gdy akcja robi się dynamiczna - razi coraz więcej: banalność założonej przez reżyserkę alegoryczności (ksiądz Adam kuszony przez Ewę, graną przez Maję Ostaszewską; scena nauki pływania Szczepana "Dyni" (Mateusz Kościukiewicz), przypominającą  konstrukcję piety, brak fabularnej ciągłości, logiczności (z ośrodka znika jeden z chłopców, po czym widzimy, jak reszta szuka go gdzieś w lesie - skąd wiedzieli, że będzie właśnie tam?). Wreszcie końcówka filmu, po której zostaje tylko złość i rozczarowanie.

Warto podkreślić dobre aktorstwo - najlepszy jest Silmat, przypominający mi  postać graną przez niego w serialu HBO "Bez tajemnic" (zdjęcia do tego serialu także Michała Englerta); całkiem dobra Ostaszewska. Andrzej Chyra za tę rolę otrzymał Złotego Lwa (choć wydaje się, że powinien on przypaść Dawidowi Ogrodnikowi za nieprawdopodobną rolę Mateusza Rosińskiego w "Chce się żyć"!). Mam wrażenie, że w kreacji księdza, szczególnie pod koniec filmu, wykorzystuje chwyty z "Wszyscy jesteśmy Chrystusami" (choć bez zbyt szerokiego grania i przesady, charakterystycznej dla filmów Koterskiego). Genialna jest za to scena rozmowy Adama z siostrą (tu ukłony dla talentu Chyry). Mateusz Kościukiewicz świetnie się sprawdził w roli outsidera - jest równie outsiderski jak w "Baczyńskim" (choć tam miał lepszą fryzurę i był bez zarostu!).

Niestety, Małgośka Szumowska uległa stereotypowi, z którym - jak sądzę - chciała się mierzyć, tworząc taki film. Dziwi mnie, że za "W imię..." otrzymała nagrodę Teddy (za najlepszy film poświęcony gejom i lesbijkom) na Berlinale. Obraz homoseksualizmu, jaki wyłania się z filmu, nie dość, że jest stereotypowy, to jeszcze krzywdzący: scena biegania i zwierzęcego nawoływania się w kukurydzy (formalnie zbyt długa i przez to nużąca; jedni chwalą ten obraz nieokrzesanej, dzikiej męskości i pierwotności), opowieść o jednym z wychowanków ośrodka, który zmusza drugiego do odbywania stosunków seksualnych, co kończy się samobójstwem - oto, do czego doprowadza homoseksualizm! W ostatniej scenie wśród tłumu seminarzystów w sutannach dostrzegamy Szczepana, który odwraca się w stronę kamery i puentuje film długim, wymownym spojrzeniem. Takie zakończenie to woda na młyn dla wielu krytyków filmu, którzy użyli już oręża "homopropagandy" i "walki lewaków z Kościołem". Przesłanie dla widza jest proste - ksiądz zaraził chłopaka gejostwem, więc ten powtarza jego "błąd" i postanawia wejść w świat kapłański, gdzie homoseksualizm się pleni. Puenta filmu jest więc zmieszaniem stereotypu i prawdy oczywistej (nie dla wszystkich), którą trzeba nazwać truizmem czy wręcz banałem. A w dodatku potwierdzeniem absurdalnej tezy Tomasza Terlikowskiego, że Kościół chcą od środka zniszczyć homoseksualiści, którzy jako księża będą bałamucić młodzież. 

Czyżby o to chodziło Małgośce Szumowskiej? Dlaczego zdecydowała się na takie zakończenie filmu, za które powinna otrzymać nagrodę, ale raczej "Frondy"? 

Myślę, że prawda o homoseksualizmie w Kościele jest trochę inna. Wielu młodych homoseksualnych chłopaków, dostrzegając brak akceptacji społecznej dla ich "innej" miłości, zwraca się w kierunku Kościoła; część z nich myśli poważnie o życiu kapłana - to szansa na wyniesienie "grzesznej" miłości do rangi miłości czystej, skierowanej ku Bogu. Jednostki spośród tej części ten pomysł realizują. Jednym się udaje, inni rezygnują, część rezygnuje z idealizmu i realizuje w seminarium swoje popędy. Ale odpowiedzialność za to, że wśród księży jest spory odsetek homoseksualistów ponosi cała społeczność. W kraju, w którym można kochać, kogo się chce i mówić o tym wprost, ksiądz Adam nie byłby księdzem, tylko żyłby w szczęśliwym związku z mężczyzną, nikt by tego nie potępiał. I tego szerszego spojrzenia na społeczny problem zabrakło mi w filmie Małgorzaty Szumowskiej. Bez niego film staje się karykaturą tego, czym w założeniu twórców miał być. Obrazem homoseksualizmu, który zaraża, wciąga, degraduje. 

Aktu nieuporządkowanego.

Małgośka Szumowska tłumaczy teraz, po premierze filmów, że film nie jest kontrowersyjny, bo homoseksualizm to jest w ogóle jakiś dalszy plan, a najważniejsza jest samotność księża. Nie wiem, co o tym sądzicie, dla mnie to odwracanie kota ogonem. Czyżby dystrybutorzy lub producenci wymusili takie posunięcie, aby zwiększyć frekwencję?... 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz