Banner gora

niedziela, 17 sierpnia 2014

Uprzedmiotowieni

Wielkie rocznice i święta wolę spędzać samotnie. Niezbyt dobrze czuję się na marszach, pochodach, oficjałkach. Nie lubię manifestowania patriotyzmu w tłumie, bo tłum to dla mnie grupa ludzi, o których w większości nic nie wiem, i o ile łączyć nas może jedno przekonanie czy pogląd, o tyle inne - diametralnie różnić, w związku z tym nigdy nie mogę być pewien kogoś, kto stoi czy idzie obok mnie. I nie ze wszystkimi chciałbym się znaleźć na wspólnym zdjęciu, gdyby mi takie zrobiono.

Mam tak od dawna. Pamiętam, jak byłem w 2008 roku, w listopadzie, na obchodach 11.listopada. To było pierwsze święto, które spędzałem w Warszawie. Poszedłem na plac Piłsudskiego, stanąłem wśród ludzi, którzy - wcale nie pod nosem - kpili z ówczesnego prezydenta, kiedy ten wydawał wojsku komendy. Ludzi, którzy w jakiejś części nie chcieli/nie umieli śpiewać hymnu. Trudno powiedzieć, czy taki był wtedy społeczny nastrój, czy takie to było wstydliwe - mnie w każdym razie było wstyd. Wtedy stwierdziłem, że masowe obchody nie dla mnie.

W 2010 roku doświadczyłem czegoś podobnego - choć gorszego - tuż po 10. kwietnia. W poniedziałek po katastrofie (pamiętam, to był ciepły i słoneczny dzień), po zajęciach na uniwersytecie poszedłem pod pałac prezydencki, gdzie ciągle przychodziło mnóstwo ludzi. Wśród nich - grupy szkolne, turyści - cały przekrój. Stojąc kilka minut tuż koło przejścia, usłyszałem dwie rozmowy, które wprawiły mnie w osłupienie: jedna to telefoniczna rozmowa przechodzącego łebka, który mógł mieć, ja wiem, siedemnaście lat? "No, siema, kurwa, no, nie mogę teraz gadać, jestem na żałobie, kurwa". Druga to dialog jakiejś pary, odpalającej znicze, o tym, czy na obiad będą schabowe czy może raczej spaghetti. Dobra, nic specjalnie żenującego, zwykłe życie, upamiętniamy tych, co zginęli, ale sami myślimy o tym, czym napełnimy żołądek. Ale jakoś poczułem się nieswojo w tamtym momencie. To były pierwsze dni, chciałem poczuć tę jedność, która wtedy jeszcze w nas (chyba?) była.

Mniejsza z tym. To tylko rozbudowany wstęp, przejdźmy do meritum.

Należę do grona, które sądzi, że patriotyzm to dziś przede wszystkim - płacenie podatków, nie śmiecenie, pomoc uboższym, dbanie o najbliższą okolicę, etc. etc. Nie myślę o ciągłym poświęcaniu się dla ojczyzny, nie traktuję tego w takich kategoriach, nie uwzniaślam swojej epizodycznej roli.  Można powiedzieć, że to taki mały patriotyzm codzienności, który - na razie (i oby jak najdłużej) - wystarcza.

Ale kiedy czytam to, co wygaduje Władimir Żyrinowski wśród aplauzu posłów i Putina, to budzą się we mnie uczucia, o które bym się nie podejrzewał. "Karzełkowate państwo"?! "Na co nam ta Polska?", "Dostaliśmy tę Polskę przeklętą"?!

Czytam to i myślę sobie "O nie, panie Żyrinowski, nikt z Was nie dostał Polski - i nigdy jej nie dostanie. I dobrze byłoby to zrozumieć, i zamiast ostrzyć ząbki na cudze ziemie, zająć się porządkiem u siebie, bo wyjątkowy bardak tam macie".

Nie wiem, jak wielkiego trzeba tupetu, żeby coś takiego powiedzieć, żeby uprzedmiotowić inny naród.  Od nikogo nigdy nie usłyszałem słów w rodzaju: "na co nam te Niemcy?" Oczywiście wiadomo, jaki poziom reprezentuje Żyrinowski - może nie warto komentować słów błazna? - jeśli natomiast prawdą jest, że wygaduje on to, czego rządzącym Rosją nie wypada mówić głośno, to w ten głos trzeba się wsłuchiwać. I to z niepokojem, bo jeśli te wszystkie wystąpienia są odpowiedzią na nastroje narodu rosyjskiego... to nie wygląda to dobrze.

A swoją drogą - fakt, że Ukraińcy nie zaprosili ministra Sikorskiego do obrad, które dzisiaj mają się odbyć (będą dyplomaci ukraińscy, rosyjscy, niemieccy i francuscy), powinien naszym politykom dać do myślenia. Może przydałaby się, mimo naszej sympatii dla Ukrainy, pewna powściągliwość? Bo rozmowy na temat konfliktu, który toczy się w sąsiednim państwie, toczą się bez nas -  znowu nas uprzedmiotawiają?




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz