Banner gora

czwartek, 21 stycznia 2016

Bogusław Kaczyński

Arbiter elegancji, znawca opery i muzyki poważnej, wspaniały komentator muzyczny, dziennikarz przepięknie operujący polszczyzną, po prostu - mistrz, od którego każdy z adeptów dziennikarstwa mógł się nauczyć choćby tego, jak wiele trzeba obejrzeć, przeżyć i wiedzieć, aby móc w tak niepowtarzalny sposób opowiadać. 



Wielu przyjaciół, znajomych i współpracowników wspomina dziś Bogusława Kaczyńskiego, od siebie mogę dodać niewiele. Ale to "niewiele" to dla mnie bardzo dużo, bo przywołuje moje początki radiowe, wcale niełatwe – tę głęboką wodę, na którą zostałem wrzucony, a w której – jak sądzę – udało mi się nie utopić.

A było to tak: rozpocząłem praktyki studenckie (po kilku miesiącach starań) w Dziale Kultury Programu 1 Polskiego Radia (jeszcze przed modą na podkreślanie, że to "Pierwszy Program" – znawcy gramatyki opisowej i różnicy między przydawkami wiedzą o co chodzi) dokładnie 8 marca 2011 roku od długiej rozmowy z Anną Lisiecką, wtedy – moim opiekunem, a dziś – koleżanką redakcyjną w Dwójce. Akurat przygotowywała audycję o zmarłym wtedy (28 lutego) Andrzeju Kreutz Majewskim i potrzebowała głosów jego bliskich i przyjaciół.

Do końca życia zapamiętam te cztery nazwiska: Agnieszka Koecher-Hensel, Boris Kudlička, Andrzej Wajda i Bogusław Kaczyński. 

Jako że byłem nieopierzonym dziennikarzem, przerażonym tym, że mam rozmawiać z takimi osobistościami, więc przejęty swoją rolą z każdym nagrałem o wiele więcej, niż mogłoby się zmieścić w audycji; pytałem absolutnie o wszystko. Pamiętam cudną rozmowę u Agnieszki Koecher-Hensel, odwiedziny w gabinecie Borisa Kudlički. Pamiętam też dzień, w którym rozmawiałem z Andrzejem Wajdą u jego producenta przy Gagarina, a bezpośrednio potem pojechałem na Wilanów do biura Bogusława Kaczyńskiego.

Najbardziej przerażała mnie nawet nie jego ogromna wiedza na temat opery i obawa, że na którymś pytaniu się "wyłożę", ile właśnie jego elegancja. Aby jej sprostać, wystroiłem się co najmniej jak na uroczystą galę albo własny ślub. Poświęcił mi półtorej godziny swojego czasu, przytaczając kolejne anegdoty na temat Andrzeja Kreutz Majewskiego, opowiadając o jego pomysłach scenograficznych w taki sposób, że powstawały przed moimi oczami. Siedzieliśmy przy kawie i ciastkach, naprzeciw sporego drewnianego stołu, który odbijał donośny głos Bogusława Kaczyńskiego i robił w nagraniu (brzydko mówiąc) "kibel" (za co mnie później – słusznie – złajał świetny realizator Adam Boratyński). Wtedy jakość dźwięku zupełnie mnie nie obchodziła. Byłem urzeczony osobą, którą od najmłodszego dzieciństwa pamiętałem jako pięknie mówiącego eleganckiego pana z muszką, o ciemnych, przenikliwie patrzących oczach (jako dziecko lubiłem muszki, potem obrzydził mi je na długo pewien polityk).

Dziś, gdy przygotowuję dla radia materiały wspomnieniowe o kimś, kto właśnie odszedł, potrafię zachować się "profesjonalnie" – z dystansem, rzeczowo, powstrzymać wewnętrzne rozedrganie (przynajmniej na czas pracy). Wtedy rozmowa z bliskimi przyjaciółmi Andrzeja Majewskiego była dla mnie bardzo trudna i przejmująca. Niezręcznie się czułem, musząc zadać to pierwsze pytanie, które w naszej rozmowie niejako usankcjonuje to odejście. Jak użyć czasu przeszłego, aby bolał możliwie najmniej. 

Dziś mam podobną trudność z użyciem czasu.

***

Na pożegnanie Bogusław Kaczyński podarował mi swoją książkę, przepraszając, że nie może jej podpisać (wciąż miał problemy z ręką po udarze). Obiecaliśmy sobie, że gdy się spotkamy następnym razem, na pewno będzie już w stanie.

Liczę na tę małą przyjemność – gdziekolwiek to będzie. 
Byle przy kawie i ciastkach, przy dużym drewnianym stole. I niech znów odbija jego donośny, ciepły głos... 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz