Banner gora

środa, 20 stycznia 2016

Nie jesteśmy chłopcami do bicia

Jakiś czas temu postanowiłem skomentować to, co i jak mówi się o zmianach w mediach publicznych oraz jaki obraz dziennikarzy się z tej dyskusji wyłania. Mój wpis na facebooku spotkał się ze sporym zainteresowaniem i odzewem. Dlatego postanowiłem ten tekst wysłać Wirtualnym Mediom. Poproszono mnie o przesłanie zdjęcia oraz informacji, jaką funkcję pełnię w swojej redakcji, ja naniosłem jeszcze kilka poprawek i uzupełnień.  

W tym czasie odbyło się spotkanie Związku Zawodowego Pracowników i Współpracowników Programu 3 i 2 Polskiego Radia, na którym dowiedzieliśmy się, że Jerzy Sosnowski przygotowuje tekst o reformach w mediach publicznych dla "Tygodnika Powszechnego". Przesłałem mu więc i swoje słowa, kierowane wcześniej do Wirtualnych Mediów z zastrzeżeniem, że nie dostałem jeszcze informacji zwrotnej potwierdzającej publikację. 

Ostatecznie Wirtualne Media nie zdecydowały się na umieszczenie (nie informując o powodach; domyślam się, że jako młody dziennikarz niszowej stacji jestem zupełnie nieatrakcyjny pod względem klikalności). Jednak w tekście Jerzego Sosnowskiego w dzisiejszym "Tygodniku Powszechnym"  pojawił się fragment mojej wypowiedzi, jakoby zamieszczonej na wspomnianym internetowym portalu. O takim wprowadzeniu cytatu dowiedziałem się dopiero z cyfrowego wydania "Tygodnika". Dlatego, by nie powstało wrażenie, że zostały zacytowane słowa, które wcześniej nie zostały opublikowane i nie mają swojego kontekstu, poniżej w całości tekst, jaki wysłałem Wirtualnym Mediom i Jerzemu Sosnowskiemu, któremu przy tej okazji za zabranie głosu i obronę nie tylko Trójki, ale i Dwójki, ogromnie dziękuję. Myślę, że nie tylko w swoim imieniu.

****************************************************************

Od początku tzw. "dyskusji o mediach publicznych" unikałem włączania się w spór. Sądziłem, że jako dziennikarz tychże mediów, nie powinienem wypowiadać się w swojej sprawie, bo  zostanie to (z jednej lub z drugiej strony) wykorzystane przeciwko mnie - uznane bądź to za oportunizm, bądź - histeryczny lęk o swój stołek. Trudno jednak wciąż milczeć, gdy dostaje się w twarz z obydwu stron barykady.

Z jednej - rządzący wybrani w demokratycznych wyborach, aby uzasadnić słuszność przeprowadzenia szybkich zmian w mediach, zdążyli nazwać mnie już: propagandzistą, sługusem dawnej władzy, osądzić, że przez ostatnie kilka lat kpiny sobie robiłem z demokracji. Z ust wicepremiera i wiceministrów kultury padało co prawda na naszej antenie, że radiowa Dwójka jest wyjątkiem i doskonałym przykładem realizowania misji, ale usłyszeli to tylko nasi słuchacze - generalnie opinia publiczna otrzymuje (z różnych źródeł) zupełnie inny przekaz, podporządkowany politycznemu celowi.

Z drugiej - podczas transmisji z  demonstracji "Komitetu Obrony Demokracji" mogłem usłyszeć m.in., że reakcją na moją pracę powinien być bojkot, że od teraz mam "rozmawiać sam ze sobą", bo żaden "szanujący się" nie powinien brać udziału w moich audycjach.

​ Tymczasem nie przyszedłem do radia na czyichkolwiek plecach. Moja droga do miejsca, w którym jestem teraz, jest w gruncie rzeczy banalna (choć niełatwa) i podobna pewnie do drogi znaczącej większości moich koleżanek i kolegów z wielu innych redakcji Polskiego Radia: od praktyk studenckich, poprzez robienie różnych drobiazgów, najpierw rzadziej, potem coraz częściej, a gdy okazało się, że moja praca jest w jakimś sensie cenna dla redakcji - stała współpraca, najpierw na umowie o dzieło, a od maja ubiegłego roku - na wyczekiwanej i wymarzonej połówce etatu. Przez cały ten czas nikt nigdy nie nakazywał mi zadawać określonych pytań, ani nie mówił, o co nie wolno mi pytać. Nikt nie cenzurował moich scenariuszy czy tekstów wiadomości. 

Rozumiem doskonale, że osoby, które przejęły władzę, mają prawo do zmian, że wskazują na błędy, które trzeba naprawić. Ale oskarżenia należy kierować konkretnie. Potępianie w czambuł dziennikarzy publicznych mediów jest dla takich jak ci, z którymi mam zaszczyt pracować w radiowej Dwójce (z założenia apolitycznej) najgorszą obelgą i wielką niesprawiedliwością wobec ich wiedzy i dorobku; jest podważeniem zaufania, jakie budowali wśród swoich odbiorców od lat. 

Rozumiem także intencje osób, które protestowały w obawie przed zagrożeniem wolności mediów. Mam tylko jedną prośbę  - nie róbcie nam niedźwiedziej przysługi. Wszystkim nawołującym bądź chcącym stosować odtąd bojkot radzę uświadomić sobie, jak łatwo uderzy to w takich jak ja - dziennikarzy i pracowników mediów publicznych, którzy tak jak wcześniej, tak teraz chcą po prostu wykonywać rzetelnie swoje obowiązki. Nieobecność w mediach jakiejś części opinii publicznej (w postaci tych jej reprezentantów, którzy zamierzają je bojkotować) sprawi, że to my, dziennikarze, stracimy wiarygodność (słuchacza czy widza nie obchodzi, dlaczego danej strony nie ma podczas audycji). Po drugie - niemożność zaproszenia gości do kolejnego tematu może być w niedalekiej przyszłości oceniona jako nieudolność dziennikarza i doskonały powód, by "zweryfikować go negatywnie".

To, co słyszę z obu stron barykady, na której - całkowicie wbrew swojej woli - się znalazłem, nie buduje zaufania do żadnych mediów publicznych - ani tych, które są teraz, ani tych, które będą wkrótce.

Czy naprawdę o taki efekt w tej dyskusji nam chodzi?
11.01.2016

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz