Banner gora

niedziela, 18 stycznia 2015

Wszyscy mamy tupet

 

  Na koniec chciałem się zwrócić do różnych urzędników państwowych, którzy postanowili dzisiaj przyjść na imprezę ludzi kultury - macie państwo niezły tupet
- to słowa, które w mijającym tygodniu rozgrzały środowisko ludzi kultury i wywołały wiele komentarzy.  Reakcja większości ludzi kultury była euforyczna. Dominują opinie, że Miłoszewski postąpił słusznie, że znalazł się wreszcie ktoś odważny, kto urzędnikom  wprost wygarnął to, co powinni otwarcie usłyszeć już dawno temu. 
Mimo zapewnień państwa, że "kultura się liczy", mimo wielkich nakładów na infrastrukturę, Polska wciąż nie potrafi nadać kulturze wysokiej rangi. Ludzie kultury należą do najsłabiej opłacanych pracowników. Średnia zarobków wynosi tu 3 tys. zł brutto, ale jedna czwarta nie osiąga nawet 2300 zł. To gorzej niż w szkolnictwie i służbie zdrowia. Do tego dochodzą cięcia w środkach na działalność: niedawno marszałek województwa dolnośląskiego próbował zabrać najważniejszym instytucjom kultury w regionie jedną trzecią dotacji, dopiero po protestach zmniejszył skalę cięć do 3 proc. Dla niedoinwestowanych teatrów, oper i filharmonii już kilkuprocentowe cięcia w budżetach oznaczają stagnację, a nawet regres, ograniczenie liczby wydarzeń, a co za tym idzie - także dostępu społeczeństwa do kultury.
- tłumaczy Roman Pawłowski w "Gazecie Wyborczej", zwracając uwagę, że krytyka Miłoszewskiego (i Agnieszki Holland) o tyle nie trafia celu, że obecna na sali minister kultury "rozumie te zagrożenia". 
Politycy powinni zdać sobie sprawę, że jeśli chcą nadal od święta grzać się w słońcu wybitnych nazwisk ze świata kultury, to muszą o nią dbać. Pierwszą z brzegu kwestią do naprawy jest ustawa medialna, która miała uregulować finansowanie i misję mediów publicznych, ale od lat nie może trafić pod obrady parlamentu. A przecież bez dobrych mediów publicznych, bez nacisku na kulturę będziemy mieli społeczeństwo obojętnych konsumentów, nierozumiejących, w jakim świecie żyją, pozbawionych demokratycznych wartości. Czy tego właśnie chcemy?
- pyta Roman Pawłowski. Z kolei w wywiadzie z portalem natemat.pl, Jacek Żakowski tłumaczy słowa Miłoszewskiego i obecność polityków "tradycją specyficznie polską":

(...) u nas jest dość silna tradycja uświetniania takich wydarzeń, co wynika z trochę magicznego stosunku do władzy. A w wielu demokracjach politycy są bardziej traktowani jak funkcjonariusze, którzy mają swoją robotę do zrobienia. A u nas jest majestat Rzeczpospolitej, majestat prezydenta itd. Mam wrażenie, że to jest zjawisko jeszcze trochę feudalne. A społeczeństwo dość szybko się zmienia, zwłaszcza młode pokolenie, które reprezentuje Zygmunt Miłoszewski. Mają oni bardziej pragmatyczny, funkcjonalny stosunek do władzy politycznej.
 Przy okazji - to zabawne, że słowa o "magicznym stosunku do władzy" i "nieco feudalnym majestacie prezydenta i Rzeczpospolitej", która uświetnia uroczystości wypowiada członek redakcji, która tych wszystkich polityków zaprosiła do Teatru Wielkiego. I tu pierwszy zarzut pod adresem Zygmunta Miłoszewskiego:

1. Zły adresat. Politycy, jak również artyści (w tym Miłoszewski), byli gośćmi organizatora, czyli "Polityki". To, że relacje pomiędzy urzędnikami państwowymi i artystami są złe, jest tajemnicą poliszynela. Można było przewidzieć, że choćby w kontekście kolejnej dotacji na Świątynię Opatrzności, nastroje ludzi kultury, będą , mówiąc delikatnie, niedobre. I podjąć decyzję, by nie godzić na siłę skonfliktowanych środowisk i zrobić imprezę wyłącznie dla ludzi kultury. Trudno jednak ganić polityków i urzędników, że przyjęli zaproszenie. Co powiedziałby Zygmunt Miłoszewski, gdyby na "Paszportach" nie zjawił się żaden reprezentant władzy? Czyżby to samo - że urzędnicy mają tupet, że gardzą kulturą (bo zignorowali takie wydarzenie)? Istna grecka tragedia.

2. Wypowiedź Miłoszewskiego to bomba wypełniona gwoździami - wspomniałem już o tym samemu pisarzowi podczas rozmowy w piątkowym "Poranku Dwójki". Każdy, kto był w zasięgu, oberwał. I prezydent, i minister Omilanowska, i wielu innych urzędników, także tych, którzy zajmują się kulturą i robią naprawdę wiele, by odzyskała należne sobie miejsce. Od nagradzanego pisarza można by oczekiwać większej celności. Tym bardziej, jeśli uzasadnieniem nagrody dla autora "Bezcennego" jest - uwaga! - "stworzenie cyklu powieści kryminalnych, w których intryga łączy się z przenikliwym portretem współczesnej Polski i diagnozą kluczowych problemów społecznych".

3. Miłoszewski swoimi słowami nie tylko zaprzeczył uzasadnieniu odbieranej przez siebie nagrody, ale i  temu, że kultura powinna mieć wyższą rangę, niż ma. Dlaczego? Zgadzam się z jego słowami dla radia TOK FM, że "kultura to nie jakaś tam migająca rozrywka. To sztuka buntu, sztuka myślenia i zadawania pytań". Kultura i sztuka powinny zadawać pytania, które nas wszystkich nurtują, szukać wraz ze swoimi odbiorcami odpowiedzi na nie, odkrywać to, co w powierzchownym dyskursie medialnym pozostało ukryte, wyjaśniać to, co dla ludzi niezrozumiałe; pokazywać, że rzeczywistość, którą usiłuje nam się pokazać jako czarno-białą, jest bardziej złożona. Tymczasem Zygmunt Miłoszewski wywlókł na scenę Teatru Wielkiego intelektualną kalkę godną raczej pracownika tabloidu aniżeli człowieka kultury. "Urzędnicy mają tupet. Urzędnicy są źli. Polaku, ty czekasz w kolejce do swojego lekarza miesiącami, a może latami, a ONI nie". To sposób myślenia pismaków z brukowców, którego celem jest zbulwersowanie i pogłębianie antagonizmów oraz wysoka sprzedaż. Nic więcej.

Ponad 60 procent Polaków nie czyta w ciągu roku ani jednej książki. Większość nie chodzi do teatrów, oper, filharmonii i na wystawy, nie interesuje ich sztuka współczesna. Większość Polaków uważa, że kultura nic nie wnosi do ich życia, że można się bez niej obyć; wystarczy wesoły serial w telewizji, wystarczy sięgnąć po kolorową prasę, by dowiedzieć się, "jaka jest prawda". (A która z gazet w Polsce sprzedaje się najlepiej i dlaczego to właśnie tabloid?). Obawiam się, że ta większość po słowach Zygmunta Miłoszewskiego (i jego tłumaczeniach) właśnie utwierdziła się w swoim przekonaniu, że ma rację; że prawda jest czarno-biała, że świat dzieli się na "my-oni", a "oni" to zła władza, to urzędnicza stonka, która nie dość, że istnieje po to tylko, by się nażreć, to jeszcze zniszczyć, co tylko się da. Bo to samo, co powiedział Miłoszewski, od lat w nagłówkach na pierwszych stronach formułują tabloidy, tylko w bardziej atrakcyjny dla przeciętnego obywatela sposób, pogłębiając społeczną nieufność do siebie nawzajem i do skuteczności rozwiązań demokratycznych. Po co więc Kowalski ma sięgać po książki, po co ma zastanawiać się nad "diagnozami kluczowych problemów społecznych"? Po co szukać niuansów, odcieni, po co dyskutować o sprawach społecznych (a tym także jest sztuka), skoro słuszna jest jedynie logika cepa?

Drogi pisarzu, drodzy publicyści - jeśli naprawdę sądzicie, że to politycy swoimi decyzjami i "naciskami kładzionymi na kulturę" zmienią jej rangę wśród społeczeństwa, to gratuluję naiwności. Żyjąc tyle, ile ma wolna Polska, nie mam złudzeń -  tą drogą żaden przełom się nie dokona. Odwołując się  jeszcze do słów Agnieszki Holland - we Francji na ulicę nie wyszło 4,5 miliona urzędników, tylko obywateli, których sprawa cokolwiek obchodziła. Dlaczego w naszym kraju, gdy drastycznie tnie się dotacje na kulturę, z reguły jedynymi protestującymi są artyści, a nie odbiorcy ich sztuki?

Wracam do punktu pierwszego - Zygmunt Miłoszewski źle adresuje swój gniew. To społeczeństwo ma dziś tupet nie czytać, nie oglądać, nie chodzić na wybory, a przez to głosowanie "nogami" dopuszczać taką, a nie inną klasę polityczną, która w ostatecznym rachunku tak a nie inaczej traktuje kulturę.

Dopóki społeczeństwu nie będzie zależało na kulturze, nie ma co liczyć, że będzie ona ważnym elementem dyskusji publicznej, a politycy zaczną interesować się sztuką. Kierują się słupkami poparcia i badaniami wizerunkowymi, które wyraźnie mówią, że lepiej pokazać się na meczu piłki nożnej niż w operze. Są tylko chorągiewkami ustawiającymi się zgodnie z tym, z której strony wieje wiatr, czyli - zgodnie z wolą większości.


"Jest zgoda społeczna, by kultura była gorzej opłacana" - powiedziała w Newsweeku minister Małgorzata Omilanowska. Potrzebna jest praca nas wszystkich: artystów, dziennikarzy, społeczników, organizacji pozarządowych, aby tej zgody nie było, aby dokonała się społeczna zmiana. A można to zrobić - co postulował Zygmunt Miłoszewski - poprzez pracę u podstaw. Powiecie, że do tego potrzebne są pieniądze, które powinni rozdysponować urzędnicy - jak widać to błędne koło, z którego wreszcie musimy wyjść. Czy bez publicznych pieniędzy, których nie dostaniecie od urzędników, możliwa jest skuteczna zmiana? Nie umiem jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie, choć widzę, że jest wiele niekomercyjnych przedsięwzięć na niewielką skalę, które budują więzi w lokalnych społecznościach. A to już jest zaczyn, choć w skali makro może się zdawać niewielki.

Ale takie działania, niczym śniegowa kula, mogą rozrosnąć się do coraz większych i coraz bardziej znaczących inicjatyw. I może tutaj należy upatrywać szans na zmianę. Przy czym - brutalnie to zabrzmi - być może trzeba przestać się łudzić przez jakiś czas, że tworzenie kultury dla wszystkich będzie oznaczało formę zarobkowania, tylko, że jest to swoista inwestycja, która zwróci się w drugim bądź trzecim pokoleniu.

Tak przynajmniej uczą wieki historii kultury - że ten kapitał prędzej czy później się zwraca. Jak pokazują biografie nie tylko wielkich mistrzów, najczęściej niestety dopiero po ich śmierci. Co, jak słyszeliśmy, także nie odpowiada Zygmuntowi Miłoszewskiemu, gdyż jego zdaniem "sukces pośmiertny jest do bani".

A te słowa to kolejny z kluczy do lepszego rozumienia sytuacji kultury w Polsce.